Pokazywanie postów oznaczonych etykietą renowacja: Od Grata Do Eksponata. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą renowacja: Od Grata Do Eksponata. Pokaż wszystkie posty

środa, 30 marca 2022

Ratuję obraz z końca lat '50 XX w.

To była taka całkiem poboczna, twórcza, choć właściwszym byłoby powiedzieć - odtwórcza - przygoda... Jedna z Pań przychodzących do mnie na zajęcia pokazała mi obraz, który jak się zorientowałam przyniosła już jakiś czas temu do ŚDSS z nadzieją, że ktoś może da radę ocalić tę mocno zmęczoną pamiątkę. Jak to często bywa, dla osób postronnych przedmiot nie miał żadnej wartości, ale dla seniorki był ważny. 

Nie umiała precyzyjne powiedzieć z jakich lat pochodzi, twierdziła tylko, że jest w jej domu od wielu dekad. Sfatygowany stan to potwierdził. Nie dość że nadruk wyblakł, a tani papier pożółkł ze starości, to jeszcze najwyraźniej przytrafiło mu się niemałe zalanie...   

Ulitowałam się i nad biedakiem i nad Panią Krysią. Obiecałam, że zrobię, co mogę, by w swe imieniny (13 marca, dobrze pamiętam, bo Babcia też tego dnia świętowała) otrzymała zrewitalizowaną pamiątkę. 

Już dobierając się do zawartości, obleciał mnie strach. Wszystko było tak kruche, jak egipskie papirusy! 



Zabytkowa gazeta z kawałkiem solidnej historii zapisanej na pociemniałych ze starości stronach, pozwoliła mi ustalić datę na koniec lat 50 ubiegłego wieku. Nieźle! 😉




Nie obyło się też bez refleksji. Przeglądając nagłówki dotyczące tzw. "zimnej wojny" pomiędzy USA z ZSRR, odniosłam wrażenie, że mimo komputerów, smartfonów, postępów w transplantologii - moralnie nic się nie zmieniło... 😢

Praca nad obrazkiem zajęła mi 2 dni. Z efektów jestem zadowolona w stopniu średnim. Pierwotnie chciałam użyć farb plakatowych lub akrylowych i praktycznie wymalować całość od nowa, zachowujące nieliczne oryginalne płaszczyzny. W praktyce pomysł zrealizowałam tylko częściowo, bo papier był tak kruchy. 


Jeszcze trudniej operowało mi się pastelami ołówkowymi, gdy chciałam nasycić wyblakłe róże i prymulki. W jednym miejscu w papierze zrobiła się po prostu dziurka, jak nakłucie igłą o dużej średnicy. 

Zrobiłam więc co mogłam, wymieniłam też warstwę izolującą i spodnią tekturkę. Przygody Gomułki zasiliły moje archiwum, zastąpiła je aktualna gazetka z Netto 😉  




Właścicielce się podobało, a to najważniejsze. Nie udało mi się jej przekonać, że pracę wykonałam w ramach relaksu, całkiem bezinteresownie. Metodą negocjacji zgodziłam się przyjąć w trybie wymiany przetwory domowej roboty i tabliczkę gorzkiej czekolady 😀

niedziela, 6 września 2015

Podłoga jak obraz.


Tylko w jednym pokoju, trafia mi się piękna podłoga. W tym największym , reprezentacyjnym, w którym spędzałam też najwięcej czasu. Poprzedni lokatorzy, właśnie tam położyli nowe panele, które mnie zachwyciły swym wzorem i kolorytem. Inne w pozostałych pokojach, znoszę z ich barwą i mankamentami, powstałymi na skutek użytkowania, z anielskim spokojem. Ale okoliczności sprawiły, że w centralnym miejscu dużego pokoju, 2 panele uległy uszkodzeniu. Zawiniłam nieumyślnie, sprowokowana sytuacją zewnętrzną i do tej pory pluję sobie w brodę. Dwa lata temu, było równie upalne lato jak w tym roku. Do tego Spółdzielnia zafundowała nam remont elewacji z dociepleniem (11 – centymetrowa warstwa styropianu). Ze względu na monstrualnie wysokie temperatury, panowie rozpoczynali pracę o 5.30. Nie mogłam nawet otworzyć okna, bo drobinki styropianu, jak płatki śniegu, wpadały dziesiątkami do środka. Dodatkowo jeszcze rozwieszono nam przy samych oknach szare płachty. Niby ażurowe, ale przy takim upale, z równym powodzeniem, mogłyby być z baraniego kożucha. W takim więc, totalnym chaosie i ogłupieniu, rozłożyłam na podłodze przy drzwiach balkonowych folie, a na nich ustawiłam suszarkę. Rozwiesiłam tam pranie by ekspresowo wyschło w porannym słońcu. Nie przewidziałam, że woda podcieknie pod te celofany i wybrzuszy brzegi paneli. Jeden był już wcześniej zarysowany. Więc teraz miałam prawdziwą masakrę. Rozpłakałam się na ten widok, tym bardziej, że co rano słońce podkreślało wszystkie uszkodzenia. No żeby to jeszcze w kącie się zrobiło, albo koło łóżka lub pod regałem… Nie znalazłam chętnego, który by zechciał nawet za porządną opłatą, wymienić uszkodzone panele. Niby w kraju bezrobocie, ale tutaj nikt nie miał zamiaru poświęcić czasu na taką operację.  Ręce mi opadły, patrzeć na dzieło zniszczenia nie mogłam. Na szczęście zajmowałam się już wtedy dekupażem.



Kocie obrazy to już nie zwykła serwetka, ale drogi papier ryżowy, a lekko lśniącej powierzchni i ciekawej fakturze:




Oj, dużo warstw lakieru w to poszło i jeszcze nie widzę finału. Tym bardziej, że moja kotka, Recydywa, lubi sobie czasem podrapać… ;-) A, że jeszcze obsesyjnie poluje na każdego owada – od drozofili po wielką ćmę, to te naklejane, podziałały na nią jak narkotyk ;-). Krążyła, drapała i usilnie chciała pożreć…        

No, kto to słyszał, by tak drażnić kota i motylki przykleić mu na podłodze! 



Oczywiście nie przewidywałam u siebie aż takich ekstrawagancji w tym miejscu, ale zwykły dywanik, na którym ślizgałam się ja, a kotka urządzała surfing, nie zdał egzaminu. Na obrazie bez wątpienia nie rozbiję sobie głowy, a Dywka mam nadzieję - zrezygnuje z niemożliwych łowów....  

wtorek, 1 września 2015

Gipsowa ramka ocalona przed koszem...


Moja Babcia zawsze miała ten sympatyczny zwyczaj, że jak szczególne spodobał jej się jakiś drobiazg, kupowała go w 2. egzemplarzach - także dla swej córki, czyli mojej Mamy. Dotyczyło to również ozdób choinkowych i w ich przypadku okazało się bardzo praktyczne, bo w którymś domu zawsze jakaś bombka zmieniała się kiedyś w kupkę tłuczonego szkła. Niejedna taka bliźniaczka, ocalała jako reprezentatywny, unikalny przedstawiciel gatunku, dzięki tej podwójnej mani.
Nie inaczej było z gipsową ramką, kupioną niegdyś na pamiętnym Stadionie Dziesięciolecia od rosyjskich handlarzy. Tym razem to Babci egzemplarz - mało, że wyjściowo był gorszy, bo oczy byle jak namalowano -  szybciej się wysłużył. Nie dość, że stał pusty, bez obrazka, czy fotografii, to jeszcze spadł dwukrotnie i uszkodził sobie szkliwo. Prawdziwy pechowiec.



Zatem Babcia odłożyła go, czekając na moją wizytę, z podjęciem ostatecznej decyzji. Do kosza? Czy ja z tym coś zrobię? Oczywiście, wybrałam drugą opcję. I tak mi się spodobał efekt, że wiem już jaki los, czeka schowaną w szufladzie ramkę Mamy...








czwartek, 20 sierpnia 2015

Trochę Afryki. Stara donica w nowej odsłonie.


Afrykańskie upały rozpaliły we mnie mnóstwo twórczej energii! Oto pierwszy z efektów tego żaru w mym umyśle i palcach. Fantastyczne serwetki zostały mi jeszcze po zajęciach z młodzieżą, o których napiszę pewnie w następnym poście. Tymczasem spójrzcie jak w prosty sposób można zrobić efektowny przedmiot...
Starą, obitą, glinianą doniczkę, pomalowałam resztką farby olejnej, którą znalazłam w piwnicy. Krótko mówiąc: dwa produkty z odzysku. Wpierw upewniłam się, że doniczka nie jest pęknięta i wnętrze ma zachowane w dobrym stanie. Z farbą zaryzykowałam, ponieważ nie wiedziałam, czy nie będzie się lepić... Nie zrobiła mi żadnej przykrej niespodzianki. Wyschła szybko w upalnym powietrzu.
Na zakończenie dodałam mieniący się jak piasek pustyni brokat.








czwartek, 30 kwietnia 2015

Od Grata Do Eksponata: rekonstruuję abażur z Domu Towarowego SEZAM. Część 1.


Uczciwie powinnam była dodać w tytule: rekonstruuję - "mozolnie", "żenująco powoli", "jakbym chciała, a nie mogła" (właściwe zakreśl). Ale to by była tylko jakaś część prawdy. Ponieważ bez przerwy robiłam wiele innych, bardziej twórczych rzeczy, albo po prostu bardziej mi potrzebnych, albo zwyczajnie - łatwiejszych, abażur pięknieje cyklicznie. Gdy mam wenę, czas i nic ciekawszego do roboty.
Przywykłam na długo do jego groteskowego oblicza: smętnego szkieletu, owiniętego tkaniną spiętą szpilkami.



Ale przejdźmy do początku.      





Dom towarowy Sezam, był ostatnim funkcjonującym w centrum Warszawy, klimatycznym obiektem z czasów mego dzieciństwa. Można było znaleźć w nim wszystko. Przez lata kupowałam tam prezenty dla bliskich, drobne wyposażenie mieszkania i nawet gdy już się wyprowadziłam ze stolicy, ale w niej nadal pracowałam, odwiedzałam najlepszą garmażerię pod słońcem!
Na ostatnim piętrze, mieścił się sklepik - komis: "GALERIA PREZENTÓW". Zainteresowanych odsyłam do wpisu z lipca 2013r, w którym przedstawiłam to magiczne miejsce. Gdybym tylko wiedziała, że i SEZAM zmiecie bezduszna komercja, uwieczniłabym każde stoisko tego jakże wygodnego dla udręczonych bankami i drogimi butikami mieszkańców stolicy, których pozbawiono już wcześniej Hali Targowej Marcpolu i Hali Kupieckiej.




Na parterze Sezamu, w barwnej do zawrotu głowy, witrynie reklamującej Galerię Prezentów, stała jeszcze za życia Mamy, (która zaopatrywała się rytualnie w wyroby garmażeryjne), niesamowita lampa z ceramiczną podstawą w kształcie siedzącego kota i zakurzonym abażurem w barwie ecru. Lampa podobała nam się obu, ale marne fundusze i miniaturowe, zagospodarowane co do centymetra mieszkanko, sprawiły, że nigdy żadna z nas nie weszła na II piętro, aby zapytać o cenę. Z góry założyłyśmy, że kosztuje majątek ;-)  
Dopiero po śmierci Mamy, gdy wyprowadziłam się do dużego mieszkania, które siłą rzeczy, musiałam zaopatrzyć ot, chociażby w większą ilość oświetlenia, spostrzegłam pewnego wieczoru, (gdy wracałam z pracy) - że złoty kot nadal tam siedzi! Nazajutrz, przed pracą weszłam i bez krygowania się, zapytałam o cenę. Lampa kosztowała 100 zł. Zaskoczenia nie udało mi się ukryć.
"Bo widzi pani - usłyszałam od sprzedawcy - ten abażur jest całkiem do niczego".
A, że akurat dostałam od Babci 100 zł na imieniny, ucieszyłam się ogromnie mogąc kupić sobie taki prezent. Pan także się ucieszył. Powiedział, że lampa stała na wystawie baaaardzo długo. O, tak! Wiedziałam coś o tym. Lampę zapakował mi w dwie reklamówki. Jedna paczka bardziej nieporęczna od drugiej. Musiałam bokiem wchodzić do tramwaju ;-). Dodatkowo tak obładowana, jechałam jeszcze na wieczorne spotkanie z koleżankami...
To tyle wspomnień.    
(Miejsce po Domu Towarowym SEZAM)


Abażur był zakurzony i poplamiony. Ale podstawa natychmiast przypadała do gustu nie tylko mnie:




Dziś z wielkim smutkiem oglądam te zdjęcia, ponieważ moja ukochana koteczka (Padlinka, to info dla tych, którzy nie czytają systematycznie moich blogów), urodzona na mych dłoniach, ma przed sobą, w najlepszym razie, zaledwie kilka dni...


Abażur ma ciekawie pomyślany szkielet, ale przez to właśnie, jego rekonstrukcja jest bardzo trudna. Po dogłębnym oglądzie, uznałam, że dolne elipsy zostawię, tylko ozdobię je cekinami. Frędzelki zaczęły wykruszać się same - albo ze starości, albo pomogły im mole. Ale i to chciałam zastąpić czymś dużo ciekawszym. Czym? Dowiecie się we właściwym czasie.




Materiał pasujący mi do ścian, niespodziewanie dostałam od koleżanki. Posiadała tylko/aż taką ilość, która pozwalała na pokrycie 4 boków. Jak ulał. Ale oznacza to, że nie miałam nawet 5 cm zapasu i musiałam tak ciąć na oko, aby nie popełnić błędu. A cięłam istotnie na przysłowiowe oko, na podstawie klinów wykrojonych ze starej tkaniny.



Górę, dół i szwy na bokach, postanowiłam wykończyć fantazyjnym wariantem złotej taśmy. I tu napotkałam przeszkodę potężnego kalibru. Ponieważ taśma nie była najtańsza, a moja ulubiona pasmanteria, o której też tu kiedyś pisałam, oferowała ją w ciągłej sprzedaży - towar kupiłam na raty. Później los mi się pogmatwał w tym sensie, że długo nie wpadałam do stolicy. Gdy już tam zawitałam, okazało się, że taśmy więcej nie będzie! Poszukiwanie czegoś zbliżonego, co mnie nie zrujnuje, znowu długo trwało. Znalazłam tylko taką cieńszą, cóż przeboleję, bo puszczę 2 rzędy na krawędziach, aby ukryć szwy. Owszem, są precyzyjne, jednak u dołu, ze względu na oszczędność materiału, mają mankamenty... Połowicznie wybrnęłam z tej krawieckiej opresji. Bardziej niż szerokość, martwi mnie inny odcień złotego.



Ale żeby człowiek miał tylko takie zmartwienia...
CDN....