środa, 26 grudnia 2018

Koty, grzyby i małe fiaty



W mojej rodzinie już prababcia co roku robiła świąteczne ozdoby. A, że miała duże zdolności manualne, powstała piękna kolekcja. Z małymi wyjątkami, nie przeżyła lat okupacji niemieckiej. Tuż po wojnie, babcia, niejednokrotnie kosztem wielkich wyrzeczeń, zaczęła kupować bombki. Zbiór powiększał się co roku, a pasja pochłonęła kolejne pokolenia.


Niektóre z bombek, znalazły się w naszym domu metodą wymiany. Jeszcze na początku XXI wieku, wiele sklepowych witryn w starszych dzielnicach Warszawy, dekorowanych było w sposób tradycyjny i bardzo indywidualny. Obowiązkowa sztuczna choinka, a na niej bombki należące do właściciela lub pracownika sklepu. Często były to również rodzinne pamiątki, gromadzone przez dekady. Już jako maturzystka poszłam w ślady poprzednich pokoleń i do Święta Trzech Króli, objeżdżałam miasto w poszukiwaniu małych sklepików, do których nie dotarł jeszcze zachodni blichtr. Wielokrotnie udało mi się namówić kogoś na wymianę ( w tym celu, miałam zawsze kupiony komplet współczesnych bombek). Bywało jednak, że w umówionym dniu, zazwyczaj był to dzień demontażu świątecznych dekoracji, ktoś rozmyślał się i przepraszał mnie. Siła sentymentu miała większą moc niż dane słowo.

Pierwsze były orzechy

We wszystkich publikacjach na temat historii bombek, spotykamy datę 1840 lub 1847. Wtedy to Hans Greiner, ubogi pracownik huty szkła Lauscha w Niemczech, wpadł na pomysł stworzenia szklanych wydmuszek do udekorowania choinki. Legenda głosi, że nie miał pieniędzy na owoce, słodycze i orzechy, którymi wtedy zdobiono świąteczne drzewka. Tak narodziły się pierwsze formy kształtne.
Najstarsze matryce to te z orzechami laskowymi i włoskimi, oraz owocami, dlatego jeśli takie ozdoby znajdują się w Państwa domach, to znak, że liczą sobie minimum kilkadziesiąt lat. 


Ostatnie orzechy włoskie powstały w polskich wytwórniach prawdopodobnie na przełomie lat '70/80 XX w. Szklane ozdoby choinkowe, przyjęły się bardzo szybko, dlatego w kolejnych latach otwarto wiele małych, rodzinnych zakładów rzemieślniczych. Pociągnęło to za sobą ogromną kreatywność, która wyrażała się w różnorodności kształtów. Zmieniła się też technologia. W 1923 r. w Niemczech, powstała pierwsza szkoła artystyczna ucząca formowania szkła w ogniu palnika. W Polsce dopiero w poł. XX w. otwarto nowoczesną fabrykę bombek. Milicka manufaktura, największa w naszym kraju, działała nieprzerwanie do 2008 r. Warto przypomnieć jeszcze jeden fakt, o którym dziś pamięta coraz mniej osób. Dawniej ozdoby choinkowe dzielono na bombki i świecidełka. Te pierwsze miały formy kuliste, drugie zaś to: figurki, owoce, grzyby, etc.



Jacek i Agatka, a nawet mały Fiat

Z czasem wzornictwo wzbogaciło się o bombki w kształtach przedmiotów codziennego użytku, takich jak: buty, w tym damskie pantofelki, instrumenty muzyczne, a nawet domowe sprzęty - lampkę nocną, czy zegar. Był też Fiat 126 p. Trudno oprzeć się wrażeniu, że choinka z lat PRL –u, nie raz musiała przypominać miniaturę marzeń ówczesnego Polaka. Oczywiście produkowano też różne zwierzęta, czasem nawet takie, które dziś mogą dziwić, jak… owady. Zdarzały się koty i psy, a także ptaki. Te najstarsze, były mocowane do gałązek za pomocą metalowego klipsa, niczym przedwojenne świeczki. Aż strach pomyśleć, że zamiast ogona, miały pęczek waty szklanej. Dziś pewnie nie dopuszczono by takich ozdób do sprzedaży. 


(patrz: góra fotografii)

Jedną ze starszych form jest sopel, ale ilość jego wariantów trudno nawet skatalogować. Tylko do naszej rodzinnej kolekcji, trafiło aż kilkadziesiąt różnych wersji. Także szyszki i muchomorki, były chętnie powielane przez kolejne dekady, jednak wszystkie miały swoją specyfikę, pozwalającą w przybliżeniu określić okres produkcji. Popularne były Mikołaje i żeńskie postacie. Kto z dzisiejszych 40 – 60 latków nie pamięta charakterystycznych Łowiczanek?  Prawdziwym rarytasem, były bombki przedstawiające bohaterów pierwszej, polskiej dobranocki, autorstwa Wandy Chotomskiej. Mowa, oczywiście o Jacku i Agatce z początku lat'60 XX w. wyprodukowanych w wersji mini i maxi.



Te najstarsze, ukochane

Ozdób sprzed II Wojny Światowej, nie zachowało się w moim domu wiele. Zaledwie kilka sztuk papierowych zabawek i bombek, dotrwało do pierwszej dekady XXI wieku, m.in.: barwny sześcian i  bębenek. Co ciekawe, bardzo podobne bębenki wykończone długimi sznurami koralików i cekinów, odkryłam w ubiegłym roku na Kurpiach, gdzie po dziś dzień wykonuje się te tradycyjne ozdoby. Jest jeszcze papierowa laleczka – Hania – która częściowo zachowała swój oryginalny, ponad 80-letni, tekturowy korpus i członki. Tylko tyle pozostało po latach hitlerowskiej okupacji, kiedy to wygłodniałe myszy, zjadły gromadzoną latami kolekcję papierowego rękodzieła: inne laleczki, Cherubiny, bobasy w beciku, Mikołaje z wydmuszek i balony. Klej na bazie wody i mąki smakował także owadom, które również lekko uszkodziły eksponaty. Wszystkie wymienione pamiątki, bez względu na okoliczności, co roku znajdują miejsce na moich bożonarodzeniowych drzewkach.

Tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" z dn. 24.12.2018, nr 2212

I jeszcze ciekawostka: bombka przywieziona przez Babcię w poł. lat '80. XXw. z Czechosłowacji:


Różowy balon, to ukochana bombka (naprawdę ogromna!) mojej Mamy. Niestety, od Jej śmierci, nie umiem zawiesić tej ozdoby na świątecznym drzewku. Nie czuję, że wypada by wisiała w takich okolicznościach - tym bardziej w nowym mieszkaniu, w nowym mieście. Długo ten sam los był udziałem dużej Agatki i Jacka, ale w tym roku powiesiłam te unikalne ozdoby, głównie na potrzeby zrobienia zdjęcia.



A to już specjana choinka dla małoletnich kotów, ubrana niemal w całości nietłukącymi ozdobami. Niech też mają Święta ;-)




czwartek, 6 grudnia 2018

Jarmark Jagielloński w Lublinie (18 sierpnia 2018 ) - część 1.


Gdy za oknem szron i ujemne temperatury, z chęcią wracam wspomnieniami do moich letnich podróży. O Jarmarku Jagiellońskim, który odbył się w dniach 17-19 sierpnia br., nie dałam Wam rady jeszcze napisać. Życie pędzi na oślep swoją autostradą, a jednostka uwikłana w jej zakręty i dziury, rzadko dogania kalendarz...
Dla mnie to bardzo wymagający i niełatwy rok, stąd tyle zaległości. Mam nadzieję, że następny, zrekompensuje mi bieżący. Tymczasem, zapraszam Was do podziwiania tego wyjątkowego zjawiska kulturotwórczego i handlowego w skali Polski, a nawet Europy!
Lublin swoimi jarmarkami, zasłynął już w XV wieku. Niegdyś był głównym ośrodkiem handlu - dziś to miasto zdecydowanie turystyczno-akademickie.
Pierwszy Jarmark Jagielloński, miał miejsce w 1392 r. z nadania Władysława Jagiełły.


To zaledwie skromny wstęp - stoisko, na które natknęłam się tuż przy wejściu. Dalej było tylko lepiej...


Kogut o takim gabarycie, przyciągał uwagę turystów. Długo czekałam na moment, w którym nikt nie będzie pozował przy nim do fotografii.


Nie miałam pojęcia, że to kugut samobieżny ;-) i wkrótce przy dźwiękach kapeli, pomknie uliczkami starówki.




Jako pierwsze podziwiałam prace polskich atrystów:





Nastrojowe, magiczne obrazy pełne detali, bardzo podziałały na moją wyobraźnię. Żałuję, że mogłam oglądać je tak krótko, ale może kiedyś trafię na indywidualną wystawę... 





A zaraz po sąsiedzku, takie energetyczne kolory.




Jarmark Jagielloński, to nie tylko sztuka, ale i rzemiosło - niekiedy także w randze sztuki :-) 







Niesamowitym lalkom motankom - słowiańskim lalkom mocy - poświęciłam swego czasu obszerny wpis na drugim blogu. Na Jarmarku, ujrzałam przynajmniej kilkanaście stoisk z różnymi wariantami tych lalek.














Skromne zasoby finansowe, pozwoliły mi tylko na 1 zakup z tego fascynującego stoiska:




CDN...