poniedziałek, 24 grudnia 2012

ŻABY i RYBY mają głos (twórczy recykling raz jeszcze)

To właściwie Post Scriptum do poprzedniego wpisu. Tylko żabki większe i już mniej użytkowe. Te spełniają wyłącznie funkcję dekoracyjną. Super prezentują się np.: na parapecie pośród doniczek z roślinami. Mogą też być mięciutką przytulanką na smutaśne dni ;-)
Tworzywo - jak wyżej. Lśniące i ciągliwe.





A to już trochę wyższa szkoła jazdy. RYBA. Tu materiał musi spełniać nieco inne warunki. Jeśli ogon ma być równie obfity i usztywniony drutem, lub bardzo grubą żyłką, korpus naszego pława, powinien być zrobiony z pancernej tkaniny. Te, które szyłam z materiału bluzeczkowego, pozałamywały się w połowie, mimo dostatecznego wypchania.
Ryba ładnie wygląda przymocowana do żyrandola, lub w oknie.


No, i mamy gotowe świąteczno - noworoczne prezenty :-)

niedziela, 16 grudnia 2012

Wodne zwierzaki z karnawałowych ciuchów...

Na Święta się nie nakręcam, wszak są co roku. Co roku jest też Sylwester, po nim Karnawał, a gdy ten się kończy - ruszają wyprzedaże w ciucholandach. Pod nóż, idzie wszystko, co się błyszczy. Można wtedy zaopatrzyć się przy okazji w wystrzałowe stroje na niejedną letnią imprezę, o co w innym okresie, wbrew pozorom, wcale nie tak łatwo...
A gdy przegniemy z ilością świecących, elastycznych bluzeczek, zawsze można, gdy nie mamy koleżanki w podobnym rozmiarze, poddać nadmiar recyklingowi :-)
Do poniższych projektów wymagane są 2 cechy materiału: musi lśnić i koniecznie - ciągnąć się!




Czemu wybrałam wodne motywy? To jeszcze zapewne ślad dziecięcej fascynacji fauną mniej znaną, osobliwą w formie, a przez to, wciąż trochę tajemniczą.
Ale projektując dobry szablon, starannie wycinając kształt i równie starannie zszywając - można wyczarować niewielkie maskotki każdego gatunku, idealnie sprawdzające się jako przedmioty użytkowe: breloki i zawieszki.






Nie będę słodzić i powiem, że najtrudniejsze w tym wszystkim jest przewleczenie na drugą stronę takiego zwierzaczka. Palce żabek, czy zawinięty ogon konika, wyciągam po milimetrze niemal z pomocą niezbyt ostrych cążek do paznokci :-) Trzeba uważać, by nie przyciąć materiału, nie przerwać, nie rozpruć i tym samym nie uczynić naszego zwierza kaleką, a naszą pracę - pracą syzyfową.





Bywały jednak lata, gdy za życia Mamy, która z rozmachem przynosiła w sezonie wyprzedaży całe wory lśniących fatałaszków, siedziałam każdego zimowego wieczora i powiększałam moje stadko. Z czasem, kupowałyśmy nie tylko rzeczy używane, ale też całkiem nowe, gdy pojawiła się korzystna oferta w pobliskim sklepie. Niektóre ciuchy, o abstrakcyjnych fasonach i rozmiarach dalekich od standardowej ludzkiej sylwetki, z góry przeznaczałyśmy na przetwory :-) Sprzedawczynie z błyskiem wdzięczności w oczach, żegnały nas długo i wylewnie...



Panie i Panowie, zima przyszła, pomysły podrzuciłam - zatem: DO ROBOTY!

środa, 3 października 2012

CHMIELNA 20. Róże, guziki i inne SKARBY...

To jeden ze starszych sklepików w tej części Chmielnej, która przylega do Nowego Światu. Znajduje się na samym jej końcu, tuż przed ulicą Szpitalną. Ostatnia, najładniejsza na tym odcinku brama, w której lśnią jeszcze wieczorem, wypchane towarem, oszklone gabloty, jak wizytówki, niewidocznych na pierwszy rzut oka, ciekawych miejsc z ciekawym towarem.

Mnie jednak interesuje ten jeden, pod szyldem: SKLEP Z GUZIKAMI - JOANNA KAJKA. To w nim, już jako nastolatka robiłam pasmanteryjne zakupy. I choć miałam kilkuletnią przerwę w zapotrzebowaniu na takie artykuły, ze zdziwieniam jakiś czas temu odkryłam, że maleńki, ale pojemny do granic praw fizyki sklepik, istnieje nadal mimo, że od 1994 roku, zmieniło się wokół niemal wszystko, nie licząc murów coraz bardziej sypiących się kamienic.
Po proporcjonalnych do rozmiaru wnętrza z niskim stropem, kolorowych jak mozaika schodkach, wchodzimy do pasmanteryjnego raju, gdzie zajęty jest praktycznie każdy centymetr.




Wybór towaru w zestawieniu z kubaturą robi wrażenie! No i co jeszcze ważniejsze - ceny są niższe, niż w konkurencyjnej pasmanterii, kilka ulic dalej, za Domem Braci Jabłkowskich.
Znajdziemy tu wszystko, zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych krawcowych. Jest to też atrakcyjny przystanek w śródmiejskiej pogoni, dla artystów zajmujących się rękodziełem.

Przemiła, znająca się na rzeczy, umiejąca doradzić, pani Małgorzata, do woli wyciąga wciąż nowe szpulki i tasiemki... Ze swoim ciekawym życiorysem, pasuje do tego działającego na wyobraźnię miejsca.



I chociaż wpadam po zatrzaski, sznureczki, tasiemki, niezliczoną ilość razy, nawet już po wyprowadzce z Warszawy, dopiero wczoraj postanawiam udokumentować pasmanterię. W samą porę: mój wierny przyjaciel podróży, reporterskich przygód, spotkań z niezwykłymi ludźmi, pan Aparat - zdecydował się tam właśnie, wydać swoje ostatnie tchnienie...


Tego rodzaju sklepiki zazwyczaj są bardzo barwne i przyjemnie działają na zmysły, ale ten ma dodatkowo wewnętrzne ciepło. Kilka lat temu, znalazłam się przelotem w podobnym miejscu, choć bardziej nastawionym na sprzedaż gotowej biżuterii. Lecz atmosfera i umiejętność zagospodarowania każdego centymetra, były podobne. Zresztą - wystarczy spojrzeć:
Gdzieś w Macon...

Tymczasem, mnie póki co, nie po drodze znowu do Francji. Będę więc nie raz jeszcze wpadać po tasiemki, zatrzaski i maleńkie różyczki do Warszawy :-)

środa, 12 września 2012

Wędrówki archiwalne: Stadion Dziesięciolecia.


O Stadionie Dziesięciolecia, najsławniejszym, nie tylko w kraju nad Wisłą targowisku (o, przepraszam: "Centrum Hurtowo - Detalicznym"), napisano i powiedziano już zapewne wszystko. Dlatego dodam od siebie jedynie kilka własnych migawek sprzed paru lat.
I nie patrzę tu już na poprawność ujęć, czy światło, ale na walory czysto archiwalne...




Dopiero w ostatnich już latach działania Centrum, zdobyłam się na kruchą odwagę, mimo wielu sytuacji, które do najmilszych nie należały i zdecydowałam się na małą dokumentację. Trudno mi było pogodzić się z faktem, że miejsce tak ważne dla mnie od dzieciństwa, zniknie bezpowrotnie z mapy mojego miasta i nie pojawi się w zastępstwie nic, co by choć śladowo rekompensowało tę stratę.
Targowisko mieściło się o rzut beretem od mojego domu - w odległości, którą pokonywałam w ciągu 10 minut, pierwszym z brzegu tramwajem. Już w drodze, jeśli wyszło się z domu odpowiednio wcześnie, można było spotkać spóźnionych handlarzy z tobołami. Ale zazwyczaj, co wiem od sąsiadki, sprzedającej tam przez lata futra, miejsca zajmowało się już o 4 - 5 rano, w myśl pierwotnej zasady: "kto pierwszy ten lepszy".  

Mój pierwszy emocjonalny związek ze Stadionem, nawiązał się, gdy miałam 11 lat. Tuż po owocnych obradach Okrągłego Stołu, co znacznie rozszczelniło granice, wchodziłam aktywnie w nową rzeczywistość i uczyłam się funkcjonować w jej realiach. Jako młodziutka, ale wyrośnięta uczennica podstawówki, sprzedawałam ze stolika turystycznego... herbatę z przemytu, należącą do sąsiada. Raz nawet powierzono mi torbę radzieckich kamizelek kuloodpornych :-). Zarobione pieniądze (dostawałam jakiś procent od każdej sztuki), przepuszczałam zaraz na pobliskim stoisku kaset audio, na nowości Sinead O' Connor, Depeche Mode i Madonny.    

W tamtych czasach Stadion zdecydowanie miał barwy sierpa i młoda, ale urzekające militarne gadżety, czapki z czerwonymi gwiazdami, czy te mniej hardcore'owe, jak kolorowe matrioszki, czy choćby szklane łabędzie, były poza zasięgiem mojej kieszeni. Po raz pierwszy też, właśnie tam, zetknęłam się z prawdziwą, niemiecką czekoladą, i dziwiłam się, że można ją kupić, ot tak, normalnie, a nie w Pewexie za obcą walutę. Nowa, post-peerelowska rzeczywistość, zapowiadała się bardzo kusząco...

Na stadionowe zakupy, przyjeżdżałam przez kilkanaście lat. Najpierw w obstawie dorosłych, później samodzielnie. Moim głównym celem były nielegalne płyty, bo ani kieszonkowe, ani akademickie prace w tzw. "okienkach" przed zajęciami, ani nawet stypendium naukowe - nic nie było w stanie osiągnąć nierealnego pułapu cenowego oficjalnej fonografii.
Kupowałam też efektowne, zazwyczaj do pierwszego prania - ciuchy. Niestety i to nie było wynikiem pragnienia, ale wymogiem studenckiej kieszeni.
Stadion, zwłaszcza wyższe jego partie, nie był najsympatyczniejszym miejscem dla młodej, samotnie włóczącej się niewiasty, ale ciągnęło mnie tam jak magnes - okazje cenowe, koloryt, specyfika. Różnorodność typów ludzkich, nastrojów, języków. Taki świat w pigułce.




Z biegiem lat, zwłaszcza u schyłku Centrum, gdy zamknięto już kopułę i zostały tylko dolne obszary targowiska, ludność z byłego ZSRR, zastąpili Azjaci. Było całkiem inaczej, inna egzotyka, inny krąg kulturowy, ale wciąż jeszcze fajnie, choć mniej już swojsko.






 I ten odwieczny bałagan: tony kartonów, folii, unoszących się papierów. Śmietnik w centrum stolicy.


A jednak dziennie przewijały się tam tysiące osób... Zatem była potrzeba istnienia takiego miejsca.
Dziś pozostały tylko zdjęcia, wspomnienia, anegdoty.
Wyprowadzałam się z Warszawy, gdy wznoszono Stadion Narodowy. Przyznam, że ładnie się prezentuje z daleka. A jakoś mnie tam nie ciągnie. Choćby w pobliże. Bo i po co?