wtorek, 28 sierpnia 2012

Kazimierz Dolny - Tylko raz w roku!



Jeśli ktoś jest zafascynowany polskim rękodziełem ludowym, chce podglądać archaiczne techniki wytwórcze, a przy tym poczuć rytmy dawnej folkowej muzyki, musi koniecznie pojawić się pod koniec czerwca w Kazimierzu Dolnym. To właśnie w ostatni weekend tego miesiąca, organizowany jest doroczny Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych, połączony z Ogólnopolskimi Targami Sztuki Ludowej. I choć w ostatniej dekadzie, imprezy tego rodzaju nie należą już do wyjątków, ogrom naszej polskiej, wewnętrznej różnorodności kulturowej wyeksponowany na Rynku, robi wielkie wrażenie. Dodatkowo, gdy przedsięwzięcie zorganizowane jest z takim rozmachem i w tak malowniczej przestrzeni - grzech nie skorzystać!
Uprzedzam, że pokoje należy rezerwować ze znacznym wyprzedzeniem: półtora miesiąca wcześniej, nie stanowi przesady. Lepiej dmuchać na zimne, bo frekwencja turystyczna jest zawsze wysoka.

I nie ma co się dziwić. Choć to tylko trzy dni (Festiwal zaczyna się obowiązkowo w piątek), ale jak pojemne: podróż w czasie przez całą Polskę, wizyta w muzeum etnograficznym, wiejska zabawa i targowisko w jednym. To lepsze niż każde warsztaty z muzykologii i wykłady z kulturoznawstwa. Jednym słowem: folkowa uczta nad Wisłą!





Mnogość technik i materiałów. A tematy? Jak widać. Przyroda i człowiek w jej centrum. Codzienność i  duchowość, tak ważna dla polskiej tradycji. Odwieczne motywy wykorzystywane i interpretowane przez kolejne pokolenia ludowych twórców. Każde dzieło obdarzone własną duszą, wlaną weń przez jego autora. Niejednokrotnie również, będące odbiciem fizycznego podobieństwa.

Pełny portfel koniecznie(!), bo ceny wielokrotnie niższe niż te w poczciwej Cepelii. A do tego jaki wybór! Osiołkowi w żłobie dano...

I w przeciwieństwie do Cepelii - mamy rzadką możliwość spotkania z autorem i porozmawiania o inspiracji i natchnieniu. W trakcie takich rozmów, miałam wrażenie jakbym mimowolnie uczestniczyła w procesie twórczym. Nagle trzymana w dłoni rzeźba, odkrywa przede mną niewidoczne wcześniej wnętrze, a frywolitki zaczynają szeptać swoje koronkowe tajemnice.


Można nie tylko posłuchać, ale i popatrzeć, jak powstają te przedmioty. Stać się świadkiem tworzenia...

A wszystko to przy porywających rytmach energetycznej, słowiańskiej muzyki.

I nawet deszcz nie studzi temperamentu śpiewaków. Choć ławki widowni pustoszeją na chwilę, muzyka nie milknie.


Kazimierskie, festiwalowe kontrasty zachwycają. Tradycja i współczesność, obserwacja i uczestnictwo - tu granice są tak płynne, jak nurt pobliskiej Wisły.



A różnorodność typów ludzkich, inspirująca!








niedziela, 26 sierpnia 2012

Mostar KUJUNDZILUK

 Mostar, 20 kwietnia 2007r.
Kiedy pierwszy raz zawitałam do Mostaru, był kwiecień 2007 roku. Miałam przekonać się, że w tym zawieszonym w czasie mieście, wszystko jest inne, niż to, co znałam do tej pory. I tak bardzo, bardzo bałkańskie w swej różnorodności, barwności, wielowarstwowości. Uzewnętrzeniem tego mostarskiego ducha jest tętniące kolorami i muzyką z płyt CD, targowisko KUJUNDZILUK. Swą nazwę zaczerpnęło od nazwiska złotników, którzy tutaj tworzyli i sprzedawali swoje wyroby. 
Choć groza ostatniej wojny bałkańskiej już dawno przebrzmiała w mediach, to co zobaczyłam w okolicy bazaru, odkryło przede mną niepojętą niszczycielską siłę, odbijającą swoje bratobójcze piętno zarówno na wielowiekowych budowalach, jak i tych współczesnych. 

I nie było w tym nic z prozy Nenada Velickovica, dla mnie, przyjezdnej, pełnej dystansu - raczej dwoistość "Undergroundu" Kusturicy. Tym bardziej, że tuż za pozbawionymi życia budynkami, niczym oaza, pulsowało egzotyczne targowisko.
Wszystkie te cuda, przy najlżejszym podmuchu wiatru, podzwaniały i powiewały kusząco, epatując swą wschodnią estetyką. Zresztą Kujundziluk ma wyraźny, wschodni charakter i gdy komuś za daleko do Maroka, czy Tunezji, tu może odczuć już "to szczególne coś", co nadaje czar i koloryt muzułmańskim targowiskom.
 A że w portfelu miałam już tylko 4 euro, mogłam sobie jedynie popatrzeć, powzdychać i zrobić kilka zdjęć. Nie więcej, bo i karty wszystkie zapełniłam podczas wielodniowej podróży przez całą Chorwację.

Tureckie kamieniczki, śliskie kamienie pod stopami, rażące promienie wiosennego słońca, które tu w Bośni, o tej porze roku przypieka już bardzo mocno. Pewnie niewiele się zmieniło od czasów Imperium Ottomańskiego...
No, może tylko matrioszek nie można było kupić. I takich, osobliwych pamiątek...
Wojna to też turystyczny towar w Mostarze. Patrole SFOR - u (Siły Stabilizacyjne NATO), cieszyły się równą popularnością, co orientalne naszyjniki, a sympatyczni żołnierze, przywykli już do fotografujących ich osób.

I oczywiście most nad rzeką Neretwą, wpisany wraz ze Starówką, na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dziś wygląda w zasadzie identycznie, jak ten, zburzony w 1993r., a to dlatego, że odbudowano go (w 2004r. został oddany do użytku) z tego samego marmuru, z tureckiego kamieniołomu, co jego poprzednik. Ten widok obezwładnił mnie z zachwytu!  
Tyle grzybków w jednym barszczu. Bo i barszcz wyjątkowy, niepowtarzalny. Drugiego takiego bazaru, tak uwikłanego w siły targające społeczeństwami, a jednocześnie tak niezmiennego w charakterze, trwającego uparcie przez wieki, nie ma na całym świecie.