sobota, 26 grudnia 2020

Smutne Święta, kolorowe choinki...

Chyba dla każdego z Nas, te Święta były trudne, jeśli nie smutne. A z pewnością zupełnie inne od tego, co znaliśmy do tej pory, co znali nasi rodzice i dziadkowie... Na przekór sytuacji ustawiłam 2 dekoracyjne choinki: jedną elegancką, ustroiłam nietłukącymi ozdobami w salonie, 





(zabezpieczenie, tzw. "antykot":)


drugą skromną, ocierającą się o kicz w sypialni, tradycyjnie już dla kotów ;-)

Ale z tą prawdziwą choinką, ciepłą, sentymentalną, pełną ozdób zbieranych przez pokolenia Nieobecnych, miałam w tym roku wielki problem. 

Pierwszy raz po śmierci Babci, wieszałam Jej przedwojenne i okupacyjne rękodzieła... 


Powiesiłam i inne, te bez których trudno mi wyobrazić sobie świąteczne drzewko. Są też takie, które przy rozmiarze mojej kolekcji pojawiają się rotacyjnie. Tak było z największymi moimi bombkami: Jackiem i Agatką, za którymi bardzo się stęskniłam. 


Nie pojawiły się w tym roku za to m.in.: mały fiat, wisienki, chrząszcz, żołądź, łabędzie i łowiczanki (nie mogłam znaleźć odpowiedniego kartonu). Zawiesiłam sporo kupionych w ostatnich latach na Allegro. Przez to, a może też przez ogólną atmosferę i własny nastrój, postanowiłam największą choinkę poświęcić niemal wyłącznie najstarszym ozdobom. Ucierpiały te z mych lat akademickich, najpiękniejszego okresu w życiu. Ale także jeszcze nowsze - z czasów już trudniejszych, lecz wciąż pięknych. Cóż. Były prawie zawsze, będą za rok. Tylko i aż ;-)







Ziemniaki i sago na winie

 


Świąteczny stół, a zwłaszcza ten bożonarodzeniowy, to ostatni tak trwały bastion polskiej tradycji we współczesnym świecie. Oczywiście i on przez wieki ulegał licznym modom.

Jednak kulinarne zmiany, postępowały wolniej niż te obyczajowe, a bogactwo minionego opisane w starych księgach, nadal potrafi inspirować współczesnych szefów kuchni. Wraca także jako wyraz tęsknoty za dawnym porządkiem, czy po prostu - tematyczna ciekawostka. Po dziś dzień zachowany został podział na potrawy regionalne, ale zatarło się rozróżnienie na kuchnię ludową, dominującą na wsiach i tą bardziej wyrafinowaną, miejską. Z dzisiejszego punktu widzenia, nazwy niektórych potraw warszawskich, brzmią wprost luksusowo: jarmuż z kasztanami, zupa migdałowa, czy pochodzące z Nowej Gwinei sago z dodatkiem wina. Zdarzały się też bardziej zwyczajne potrawy, jak choćby kluski ze śliwkami, lub gruszkami. 

Na mazowieckich wsiach, panowały inne realia. Nasze prababcie pamiętają jeszcze, że skromne ziemniaki z wody, dziś będące ledwie dodatkiem, stanowiły odrębne, wigilijne danie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w wielu częściach środkowej Polski, w skład wigilijnych potraw, wchodziły smażone racuchy, tzw. słodziaki. Dziś nazwa ma już inne znaczenie, a smak znają tylko niektórzy. Również pochodzące z Mazowsza rwaki – ziemniaczane kluski, ręcznie formowane we wrzeciona, podawane z dodatkiem maku i odrobiną masła, zostały zastąpione nowym daniem. Najczęściej zamiast nich, serwujemy łazanki z bakaliami. 


Obecnie trudno wyobrazić sobie wigilijny stół bez karpia. Popularność zyskał dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym, wypierając staropolskiego szczupaka, ale lata swojej świetności przeżywał w dekadach PRL-u. Rarytasem był karp zwany królewskim - żeby go zdobyć, trzeba było mieć dobre znajomości, lub dużo szczęścia. Kupowany obowiązkowo żywy na kilka dni przed Wigilią, nie raz pływał w naszych wannach, dopóki nie rozprawił się z nim tłuczek pana domu. Zdolne ręce pani domu, zmieniały go w ówczesny hit kulinarny, czyli luksusową rybę w szarym sosie z dodatkiem migdałów, rodzynek i czerwonego wina; smakowitego karpia w galarecie, tak popularnego w województwie mazowieckim i tego smażonego, od którego wciąż często rozpoczynamy wigilijną kolację. Lata 90. i nowy wiek, znacznie zredukowały ilość sklepów rybnych w stolicy. Poznaliśmy za to łososia, na chwilę zachłysnęliśmy się pangą, przypomnieliśmy sobie o pstrągu, ale to jednak karp okazał się ponadczasowy na świątecznych stołach. Bezkonkurencyjny jest też śledź, chociaż tego w oleju, czy śmietanie, ostatnio zastępujemy bardziej wyszukanymi wariantami. 

Mniej rygorystycznie wygląda nasz stół w pierwszy i drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Tu dużo chętniej eksperymentujemy. Do wielu dobrze znanych potraw, wprowadzamy nowe elementy: w swojskiej sałatce jarzynowej, coraz częściej znajdziemy kukurydzę, ananasa, czy czerwoną fasolę. Mało kto jednak wie, że w XIX-wiecznej Warszawie spożywano w pierwszy dzień Świąt indyka nadziewanego śliwkami, a nazajutrz zająca z melonem w occie. Choć pamiętniki i dawne książki kucharskie odkrywają prawdziwe bogactwo dla podniebienia, wiecznie zmęczeni, coraz liczniej sięgamy po gotowe potrawy. Od dobrych 20 lat, to podstawowa różnica w naszych kulinarnych zwyczajach.


Tekst ukazał się w Tygodniku "Niedziela warszawska", 51/2020

niedziela, 13 grudnia 2020

INNEJ CODZIENNOŚCI NIE PAMIĘTAM



            Jeśli normalność potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i wszelkie odcienie strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają początek moich świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną, trudną i niepojętą - ale jednak codzienność.

           

Czołgi przed zamkniętą bramą

Tego dnia mama wróciła z pracy dużo wcześniej niż zwykle. Jeszcze ranek na dobre nie przerodził się w południe, a mama już była w domu. Rozentuzjazmowana i podekscytowana rzuciłam się jej na szyję chcąc opowiedzieć o ponurym panu w mundurze, który niespodziewanie pojawił się na szklanym ekranie "Rubina", zamiast wyczekiwanego "Teleranka". Pana oczywiście kojarzyłam, widywałam go nie raz w telewizji. Dawno już wyczułam, że dorośli zdecydowanie za nim nie przepadali - może dlatego, bo zawsze miał identyczny, spięty wyraz twarzy?

Tym razem mama sprawiała takie wrażenie, jakby już ktoś poinformował ją o tych dziwnych zmianach. Drżał jej głos, ona sama również i nie wiedzieć czemu, wbrew wszelkiej logice odniosłam wrażenie, że to nie tylko na skutek przenikliwego zimna. Usłyszałam słowa, które pasowały mi tylko do jednego - do mojego ulubionego serialu o "Czterech pancernych". No, bo skąd tu nagle "czołgi", "wojsko" i "broń"? Ale nikt mi niczego nie wyjaśnił. Ostatecznie miałam niespełna 5 lat i przywykłam do odpowiedzi w stylu: "Zrozumiesz, jak będziesz starsza". Tym razem widocznie wiek nie szedł w parze z rozumem, ponieważ mama po raz pierwszy wyglądała na zdezorientowaną. Samodzielnie zatem doszłam do wniosku, że budynek Polskiego Radia i Telewizji gdzie pracowała moja mama, opanowali bandyci, a uzbrojeni żołnierze w czołgach przybyli po prostu z odsieczą. Tylko dlaczego mama tak się denerwuje? No, jasne, przecież bardzo zmarzła czekając przed zamkniętą bramą.

 

Panowie o bardzo złych twarzach

Pierwsze chwile Stanu Wojennego dostarczyły mi wiele radości, której jakoś nikt nie chciał ze mną dzielić. Najważniejsza dla mnie oczywiście była obecność mamy, która wreszcie przestała pracować na dwie zmiany. Właściwie nie pracowała wcale, dzięki czemu usypiałam wcześniej, zamiast czekać w łóżku z zamkniętymi oczami aż usłyszę znajome stukanie obcasów o asfalt naszego akustycznego podwórza - studni. Noce także sprzyjały spokojnym snom - stały się przejmująco ciche, niczym w podwarszawskiej posiadłości moich pradziadków. Przyjechała też babcia i tak została na długie tygodnie.

A jednak mimo dziecięcego podniecenia spowodowanego tą innością, zaczął udzielać mi się niepokój, wraz z odkrywaniem straszliwej prawdy. W Polsce rozpoczęła się nowa wojna! Na skutek bohaterskich opowieści mojej młodo wyglądającej babci, historia wydawała mi się wciąż żywa. Byłam pewna zatem, że to pokonani hitlerowcy wrócili, by jeszcze raz zniszczyć Warszawę. Zresztą panowie o bardzo złych twarzach i bardzo śmiesznym przezwisku, którego musiałam uczyć się przez kilka dni, czyli "zomowcy" mieli całkiem podobne nakrycia głowy. Widziałam ich wyraźnie z wysokości pierwszego piętra, ale nie chciałam, żeby oni zobaczyli mnie, więc chowałam się za firanką.

 

Świat widziany spod stołu

Pamiętam ten moment, chociaż nie umiem umieścić go w czasie. Moment, w którym zaobserwowane zmiany wzbudziły we mnie lęk, dziwny stan ducha, który bardzo źle znosiłam i który niebawem miał się pogłębić. Może to stało się nazajutrz, a może za tydzień od nagłego powrotu mamy. W jednej chwili nieskrępowany entuzjazm zmienił się w coś, co było zbyt ciężkie do udźwignięcia przez małe dziecko, coś czego nie dało się nazwać, ponieważ nikt jeszcze nie zdążył nauczyć mnie takich słów. Nikt mnie nie przygotował na to co nadeszło. Nie było przecież podobnej potrzeby. To coś, ściskające za gardło, kazało mi chować się pod stół, kiedy za oknem słyszałam helikopter, a mama wychodziła do kuchni.

W końcu, w tym nietypowym miejscu zauważyła mnie babcia.

-          Dlaczego bawisz się akurat tutaj? - zapytała odwracając głowę od telewizora.

Na ekranie źle zestrojonego "Rubina", pośród odbierającej obrazowi naturalność czerwieni, zdołałam zauważyć żołnierza prowadzącego "Dziennik Telewizyjny". W myślach odnotowałam kolejną zmianę.

-          Bo będą bombardować - odparłam z powagą.

-          Kto? - zaniepokoiła się babcia.

-          Samoloty Hitlera - wyjaśniłam - Latały cały dzień nad naszą ulicą.

-          Skarbie, to nie jest wojna! Poza tym Hitler już dawno nie żyje.

-          Jeśli nie wojna, to co? - patrzyłam na babcię wzrokiem okłamywanego dziecka.

-          To się nazywa Stan Wojenny.

-          A czym się różni? - zapytałam cicho opanowując drżenie.

-          W wojnę przyjechali do Polski obcy żołnierze. Opowiadałam ci o tym nie raz. Napadli na nas i usiłowali zniewolić. Teraz mamy polskich żołnierzy - kontynuowała babcia.

-          Wiem - przerwałam jej nadąsana i nie mniej przestraszona - Przyszli żeby nas napaść i zniewolić - skuliłam się jeszcze bardziej.

 

Wieczory przy ogniu

Nie rozumiałam, czemu babcia nie zauważa wojny. Kto, jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co się dzieje dookoła niej! Słowo "stan" nic dla mnie nie znaczyło. Instynktownie pojmowałam je jako eufemistyczny dodatek do sedna zjawiska - kolejną sztuczkę dorosłych, żeby nie mówić całej prawdy. Nie tylko dzieciom.

Skoncentrowałam się na rejestrowaniu zmian. Podsłuchiwałam toczone szeptem rozmowy, wyglądałam wiele razy dziennie przez okno, wspinając się na oparcie kanapy, chociaż surowo mi tego zabraniano i oglądałam telewizję, która stała się nagle bardzo nieciekawa. Przyszła ciepła, rodzinna Wigilia, a wraz z nią św. Mikołaj, dostarczając nową porcję książeczek do kolorowania, maskotkę i żółty wóz strażacki.

-          Czemu żółty? - zapytałam.

-          Bo innych nie było.

Babcia nie wyjechała od nas po Świętach, a mama nadal nie chodziła do pracy. W domu robiło się coraz zimniej. Już od wielu dni nie przebierałam się do snu w piżamę. Zamiast niej nakładałam na dzienne ubranie dodatkowy sweter. Ponieważ dygotałam pod kołdrą, nakrywano mnie jeszcze narzutą, a później również kożuchem. Wkrótce przestałam podchodzić do grzejnika i dotykać lodowatymi palcami lodowatych żeberek. Straciłam nadzieję.

            Wieczorami wszystkie trzy skupiałyśmy się przy ogniu. Wyciągałyśmy skostniałe dłonie i trzymałyśmy je przed sobą, nad palnikami kuchenki gazowej. Przypominało to jakiś dziwny, pierwotny rytuał. Czasem przychodzili sąsiedzi, żeby porozmawiać szeptem.

-          A co będzie jeśli wyłączą również gaz?

-          Nie zrobią tego! - zaoponował ktoś z przekonaniem - Przecież pomordowaliby ludzi.

-          Ciiicho, tu stoi dziecko - syknęła babcia.

Kiedy brakowało światła, musiałam pilnować, żeby kot nie poprzewracał zapalonych świeczek. Kiedy prąd był, usypiałam zasłuchana w głośny terkot maszyny do szycia i zapatrzona w kolorowe diody nowoczesnego radioodbiornika "Julia". Zawsze w tej audycji powtarzało się jedno zdanie: "Tu Radio Wolna Europa". Zauważyłam, że ilekroć mama chciała posłuchać radia, prosiła babcię żeby coś szyła.

-          Nigdy z nikim nie rozmawiaj na ten temat - poinstruowano mnie.

O to samo babcia prosiła poważnym głosem w wielu innych sytuacjach. Dlatego szybko doszłam do wniosku, że najlepiej będzie w ogóle nie odzywać się przy obcych. 

 


Zduszony uśmiech

            Jeszcze nie bałam się wychodzić na zewnątrz zwłaszcza, że nadal trwała malownicza zima i wszędzie na ulicach leżały sterty śniegu, przypominające ten z górskich widokówek. Jedyną różnicę stanowili żołnierze zamiast turystów z nartami. Ale babcia obiecała, że nikt nie będzie do nas strzelał. Zawsze jednak przeżywałam moment trwogi, kiedy żołnierze rewidowali siatki z zakupami. Na szczęście robili to tylko w wyjątkowych sytuacjach - to znaczy wtedy, gdy torby z Domu Towarowego Smyk były nadmiernie wypchane. Taka obfitość zakupów zdarzała nam się jednak niezmiernie rzadko.

Na ulicy miałam zachowywać się cicho i spokojnie bez względu na to, komu towarzyszyłam w wyprawie po artykuły spożywcze. Początkowo było to trudne, dla tak żywego dziecka. Nie odzywać się za głośno. Nie śmiać się (zwłaszcza gdy przechodzimy obok żołnierzy). Nie biegać. Nie rzucać śnieżkami (dotyczy wyłącznie zimy).

-          To wojna nie skończy się na wiosnę? - pytałam każdego, z uporem trzymając się własnej terminologii.

-          Nikt nie wie, jak długo będzie trwał Stan Wojenny - odpowiadano łagodnie, nie siląc się już na tłumaczenie zawiłych różnic, pomiędzy zjawiskami burzącymi znaną mi do tej pory strukturę porządku. 

Szybko nauczyłam się przestrzegać nowych reguł zachowania na ulicy. Objęły one także przestrzeń samochodu, którym przekraczałyśmy granice miasta zatrzymywane przez umundurowane patrole wojskowe. Wizyty u naszych pradziadków miały więc dla mnie dwa oblicza. Najpierw muszę zetknąć się z uzbrojonym panem, który zadaje dorosłym dużo pytań, często powtarzając te same i ogląda szczegółowo nasze rzeczy, w naszym starym Fiacie. Później dopiero dojeżdżamy do posiadłości ukochanych pradziadków, gdzie jest suczka Aza i wielka studnia. To tak jak z wizytą u dentysty - przetłumaczyłam sobie. Najpierw jest strach przed borowaniem, a później ładny drobiazg w nagrodę za odwagę.

            W przypadku żołnierza tym razem było trochę inaczej. Pewnie na skutek napięcia o mały figiel, a bym się roześmiała. Ugryzłam się w język. Pamiętam, że zabolało. Pan w mundurze popatrzył na mnie, a następnie zaczął przeszukiwać bagażnik - długo i szczegółowo. Spóźniłyśmy się. Zamiast dojechać na obiad przybyłyśmy w porze kolacji. Pradziadek martwił się, ja zaś miałam poczucie winy. Wydawało mi się, że żołnierz odkrył mój zduszony uśmiech. I nie śmiałam się bardzo długo od tamtej pory. Przynajmniej wtedy, kiedy inni patrzyli na mnie.

 

            Ręczniki pod drzwiami

            Tamtego dnia stłukłam lusterko mamy. Szkło nie wypadło z oprawy, ale mój pokój widoczny w jego tafli, załamywał się dziwnie w wielu miejscach, a taboret dwoił się i troił, potęgując wrażenie chaosu. Znane mi pomieszczenie, kojarzące się z bezpieczeństwem i stałością, stało się nagle zupełnie inne. Pomyślałam, że przypomina moje obecne życie. Zapłakałam. Również dlatego, bo przesądna ciocia powiedziała mi kiedyś o siedmiu latach nieszczęścia czekających tego, kto stłukł lustro. Dla mnie sprawa była prosta. Tyle lat będzie trwała wojna. No, może odrobinę krócej - usiłowałam siebie pocieszać. Ostatecznie to tylko małe lusterko.

            Otarłam łzy. Zaczerwienione oczy nie mają prawa nikogo dziwić. Powiem, że to jak zwykle skutek gazów łzawiących. I jakbym sobie wykrakała. Za oknem usłyszałam krzyki. Mama wpadła do mieszkania z dużą papierową paczką. Widać tym razem prywatny dostawca mięsa, znajomy naszych dozorców, zaopatrujący w istocie całą kamienicę, przywiózł towar. Wszystko wskazywało na to, że wreszcie będzie porządny obiad...

Zatem mama wbiegła do przedpokoju zatrzaskując energicznie drzwi. Tobołek ze zdobycznymi smakołykami rzuciła na podłogę, nie przejmując się obecnością kota. Ten ostatni zresztą uciekł w popłochu na widok mamy, która błyskawicznie rozpoczęła upychanie szpar w drzwiach, przygotowanymi do tego celu zawczasu ręcznikami. I chociaż doszła już prawie do perfekcji w tych akcjach ratunkowych, odrobina gazu i tak zawsze przedostawała się do mieszkania. W takich chwilach, kiedy oczy szczypały mnie tak, jakbym zanurzyła twarz w cebuli, naprawdę się bałam. Nie wiem, dlaczego. Przecież nasze solidne drzwi były zamknięte na dwie zasuwy, a mama stała obok mnie. A jednak pełne agresji krzyki rozbrzmiewały na podwórzu, zaś gaz wnikał do wnętrza przez niewidoczne szpary i dziurkę od klucza. Może dlatego, ten lęk dusił mnie silniej od gazu. Mój dom przestał być bezpieczny - stracił w moich oczach status twierdzy. Miałam wrażenie, że panowie z ZOMO, jeśli tylko zapragną, wnikną do niego pewnego dnia, tak samo niepostrzeżenie, jak gazy łzawiące.

 

Stare ZOMO mocno śpi...

W tamtym czasie jedzenia nie kupowało się ot tak, po prostu. Jego posiadanie związane było z takimi skomplikowanymi operacjami jak: zdobywanie, zorganizowanie sobie, czy skombinowanie. Najczęściej jednak w spożywczej walce o przetrwanie pomagała nam przyjaciółka rodziny, pracująca w Informacji Handlowej. Ona dyskretnie "dawała cynk" babci, która najszybciej jak tylko się dało, wsiadała do samochodu, by za jakiś czas przywieźć zgrzewkę mąki albo cukru. Kiedy skończyła się benzyna, babcia z poświęceniem jechała zatłoczonym autobusem na drugi koniec miasta.

Ów "cynk", termin tajemniczy i nieznany mi wcześniej, zaintrygował mnie tak bardzo, że poprosiłam mamę o jego wyjaśnienie. Zauważyłam, że dorośli często używają tego słowa.

-          To jest tak, że jeśli musisz coś gdzieś zanieść, albo przynieść, a tam czekają zomowcy i twój sąsiad o tym wie, to jeśli jest dobrym sąsiadem, szybko cię informuje. Taka błyskawiczna, ważna informacja to jest właśnie "cynk", moje dziecko.

Nowe słowo umieszczone w dobrze mi już znanym kontekście zrozumiałam bez problemu i wciągnęłam je do swojego słownika. Jeszcze większą popularnością w moim języku cieszyli się "zomowcy". Te groźne postacie weszły także do przedszkolnych zabaw. I tak, dzieci nie uciekały już przed wilkiem, ale przed ZOMO. I oczywiście pan, który porywał niegrzecznych urwisów też rekrutował się z tej formacji. Również stary, śpiący mocno niedźwiedź z piosenki włożył mundur i hełm. Ale w przypadku grupowych zabaw pod okiem troskliwej  pani przedszkolanki, podobne żarty nie były dobrze widziane.

-          Dzieci, tak nie można, jeszcze ktoś usłyszy...

Jeśli zaś chodzi o babciną misję zaopatrywania nas w żywność bywało, że przywoziła prawdziwe rarytasy: rodzynki lub kakao. Zapasy upychałyśmy w kuchennych szafkach, a kiedy te już się zapełniły, gromadziłyśmy je w tapczanie. Niektóre z nich przetrwały kilka lat po zakończeniu Stanu Wojennego, niczym w pilnie strzeżonych magazynach, dopóki nie zabrały się za nie mole zbożowe.

 

Świat widziany zza zasłony

Za dnia żyłam w sferze dźwięków, do których z wolna zaczynałam się przyzwyczajać: krzyki, tupot stóp tych, którzy uciekali i tych, którzy ich gonili. Czasem padał przejmujący dreszczem strzał. Noc wyciszona godziną policyjną i wspomnienia odchodzącego dnia zsyłały na mnie makabryczne sny. Najważniejsze jednak, że mama nadal nie chodziła do pracy, więc była przy mnie. Wiedziałam też już, czemu nie pracuje, chociaż tego nie rozumiałam. Z podsłuchanej rozmowy dorosłych wywnioskowałam, że część osób ponownie przyjęto. Ale mama zrobiła coś bardzo złego, dawno temu, w roku 1968, więc oni ciągle jej to pamiętali.

Kiedy coś się działo, biegłam naprzeciwko do sąsiada, aby z okien jego dużego mieszkania obserwować sytuację. I mimo strachu, do którego także już przywykłam, siadałam na niższym niż u mnie parapecie, owijałam się bezpiecznie zasłoną i obserwowałam, dając pierwszeństwo ciekawości.

Z ostatniego okna widziałam skrzyżowanie ulic Chmielnej, Foksal i Nowego Światu z ciężkimi ciemnymi czołgami. Jedno miejsce, w którym wojskowy pojazd stał przez długi czas, niemal codziennie, nazywałam "przystankiem czołgowym". Ale były też dni, kiedy ludzie ledwo widoczni w oparach gazów, biegali niczym mrówki przed uszkodzonym mrowiskiem. Pamiętam mężczyznę, który przykucnął w budce telefonicznej, stojącej na Foksal. Nie wiem kim był, ale kibicowałam mu w duchu i czułam wielką radość, że tam się schował, a później wielką rozpacz, kiedy dwóch innych panów wywlekło go stamtąd. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak człowiek bije człowieka.

 

Nocne wiersze

Dni stały się ciepłe i znacznie dłuższe, a ulice spokojniejsze. Żołnierze nie robili już na mnie żadnego wrażenia. Po prostu tam stali. Babcia już dawno wróciła do siebie, chociaż i tak była częstym gościem. Pewnego dnia przyjechała rano, bardzo zdenerwowana. Mimo tego śmiała się opowiadając o tym, co spotkało ją kilka godzin wcześniej. Otóż, kiedy o północy w porywie natchnienia zaczęła pisać wiersz na maszynie, wizytę złożyli jej milicjanci. Zadali wiele pytań, przeszukali pokój, obcowali chwilę z babciną poezją przeglądając maszynopisy i po tak kulturalnie spędzonej nocy, opuścili mieszkanie.

Za jakiś czas również mama wróciła do pracy. Nie zauważyłam, kiedy skończył się Stan Wojenny. Dla mnie trwał jeszcze bardzo długo w wyrobionych nawykach i koszmarnych snach. Ilekroć szłyśmy z wizytą do znajomych, ściśle przestrzegałam powrotu przed godziną policyjną. Zapomniałam, że ona również należała do Stanu Wojennego, a nie normalnego stanu rzeczy. Lecz jeśli normalność potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i wszelkie odcienie strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają początek moich świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną, trudną i niepojętą - ale jednak codzienność. Innej nie pamiętałam.

Z przyzwyczajenia zatem, wciąż zapychałam skrawkiem waty nieużywaną dziurkę od klucza. I starałam się milczeć przy ludziach, których nie znałam. A kiedy wieczorem słuchałam radia, bardzo brakowało mi swojskiego, usypiającego terkotu maszyny do szycia.    

 "Tygodnik Powszechny", 11.12.2008

środa, 9 grudnia 2020

Ceramiczne ozdoby na choinkę - ZAMÓWIENIE SPECJALNE.

Dawno mnie tu nie było. Codzienność tym razem nie szła na kompromis. Ale czas wreszcie pozwolił, pobawić się gliną... A także wykonać kilka zleceń.! :-D



To zdecydowanie nienormalny rok... Walczę, jak mogę z tym oddechem destrukcji i chwytam pozytywne sygnały. Jednym z nich, było zamówienie piętnastu ceramicznych ozdób choinkowych :-D


Zawieszki, miały być proste, w oparciu o popularne, świąteczne motywy, bez estetycznego przekombinowania.   


Za kilkanaście godzin dowiem się, czy trafiłam w gust i tematyczne oczekiwania ;-) Trzymajcie kciuki!!! 





Mały gratis: świąteczna broszka ;-)


niedziela, 25 października 2020

Noc dla kultury

Tylko do kasy Muzeum Powstania Warszawskiego, z powodu epidemii COVID-19, nie wpłynęło prawie 4,5 mln. zł. Wielu domom kultury grozi zamknięcie, a to przecież nie koniec precedensowej sytuacji.  

Pierwotne szacunki zapowiadały powtórkę tragedii spowodowanej tzw. „grypą hiszpanką”. Dlatego do sfery wirtualnej przenieśliśmy pracę i wypoczynek. Lecz to, co dla nas było przerwą w normalnym funkcjonowaniu, dla muzeów, kin, teatrów i domów kultury, stanowiło odcięcie od bieżących środków finansowych. Wiele planowanych od dawna przedsięwzięć, nie odbyło się wcale, lub odbyło w ograniczonym zakresie. Odwołano doroczne imprezy plenerowe i pikniki rodzinne, skupiające zawsze stoiska gastronomiczne, kramy z upominkami, a także grupy rekonstrukcyjne, muzyków i animatorów kulturalnych. 

Przez koronawirusa, ucierpiała jedyna w swoim rodzaju rocznica: 100-lecie Bitwy Warszawskiej. Największe rany odniosła branża turystyczna. Gości odwiedzających województwo mazowieckie, ubyło aż o 90%. Te dane można porównać tylko do sytuacji, wynikającej z konfliktu zbrojnego. Względem roku ubiegłego, aż o 99% spadła liczba turystów zagranicznych w naszym województwie.    

Za suchymi danymi statystycznymi, stoją jednak konkretni ludzie, mający zobowiązania finansowe i rodzinne. Obecnie, kiedy kończy się wsparcie rządowe, a rokowania epidemiczne wciąż są niepewne, dla pracowników i tak trudnej branży kultury, rozpocznie się ciężki okres. Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu największe straty poniosło w związku z gwałtownym spadkiem liczby zwiedzających. Od stycznia do końca sierpnia 2020r., placówka zanotowała spadek o 54% w stosunku do analogicznego okresu w roku 2019.

- W sezonie nie odbyła się żadna impreza plenerowa, spośród 10. imprez tematycznych i 19 cyklicznych: „Niedziela w skansenie”; ani koncert, zawieszona została też usługa przewodnika – opowiada Joanna Szewczykowska, Kierownik ds. upowszechniania i promocji - Do końca roku wstrzymana została obsługa grup zorganizowanych, a co za tym idzie, także działalność edukacyjna oraz rekreacyjna. Muzeum poniosło straty także z tytułu sprzedaży usług dodatkowych, takich jak organizacja pikników czy wynajmu pomieszczeń lub terenu.

Dokładną wysokość utraconych dochodów, będzie można określić dopiero po zakończeniu roku rozliczeniowego. Do momentu oddania numeru do druku, Muzeum na skutek zawieszenia, a później ograniczenia działalności, straciło blisko 1 mln. zł.

- Stratą w wymiarze naukowym jest odwołanie dwóch konferencji naukowych oraz konieczność zawieszenia badań terenowych. Musieliśmy zrezygnować z przygotowania wystaw czasowych w ratuszu, który nie spełnia warunków zachowania reżimu sanitarnego – dodaje Joanna Szewczykowska.

Muzeum Powstania Warszawskiego, natychmiast uruchomiło bogatą ofertę kulturalną on-line. Jednak fizycznie straciło w okresie od marca do maja 2 240 000 zł, natomiast od czerwca do września: 2 189 000 zł.

Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku w momencie wybuchu epidemii nie było otwarte dla zwiedzających.

- Jesteśmy wyjątkowym przypadkiem w którym trudno mówić o stratach finansowych. Epidemia natomiast wpłynęła na termin otwarcia nowego budynku i prace nad wystawą stałą, czego efektem jest zaplanowanie uruchomienia działalności Muzeum w pełnym wymiarze od 11 listopada – informuje Agata Rybus.

Najbliższy czas pokaże, jak faktycznie poradzi sobie branża kultury po Covid-19.

„Niedziela Warszawska”, nr 41(790) z 11 X 2020.

środa, 30 września 2020

Biżuteria - niezastąpiony towarzysz kobiety :-) Ceramiczne kolczyki

Tego lata najłatwiej mi było zająć się iście miniaturowymi formami ceramicznymi... 




Co wcale nie oznacza, że maleńki - znaczy łatwy do wykonania. Wprost przeciwnie! Owszem, nie potrzeba tutaj siły fizycznej, czego mi ostatnio brakowało, ale masę cierpliwości i precyzji (tego miałam tym razem w wystarczającej ilości), zwłaszcza przy szkliwieniu. Ponieważ nie byłam pewna efektów, zrobiłam wiele wersji. Tak na wszelki wypadek. Tymczasem... praktycznie, nie było bubli ;-)









Gdyby ktoś z Was, był zainteresowany odkupieniem którejś pary, proszę o wiadomość.      

A tu komplecik z broszką, już u nowej Właścicielki:


Następne na wykończenie, czekają podkówki :-)