wtorek, 31 stycznia 2017

Andrzej Staśkiewicz - ostatni lutnik kurpiowski


- Od czego zaczęły się Pana zainteresowania dawnymi instrumentami ludowymi?
- Warto wspomnieć o wybitnej postaci jaką jest etnograf, badacz kultury Kurpiów Adam Chętnik, który jest dla mnie prawdziwym wzorem Polaka i patrioty. Jego staraniem powstały m.in. takie placówki jak Skansen w Nowogrodzie i Muzeum Północno - Mazowieckie w Łomży. Ojciec Adama Chętnika - Wincenty był zdolnym wiejskim majstrem, który budował też instrumenty. W jego pracowni jako młody chłopak praktykował Bolesław Olbryś z Dębnik koło Nowogrodu, nazywany ostatnim lutnikiem kurpiowskim. Po śmierci, z jego pracowni nic się nie zachowało. Po 20 latach, wygląda na to, że to ja mam zaszczyt być ostatnim lutnikiem kurpiowskim. Rzeźbą w drewnie zajmuję się od 2000r. a pierwszy instrument - ludowe skrzypce dłubanki zrobiłem cztery lata później. Dwukrotnie łamałem je i składałem od nowa ucząc się na błędach. Szukałem wiedzy w książkach, podpytywałem skrzypków z kapeli kurpiowskiej, podglądałem szczegóły konstrukcyjne profesjonalnych instrumentów. Temat bardzo mnie fascynował, zacząłem uczyć się pierwszych melodii. Potem powstawały kolejne instrumenty coraz bardziej złożone np.: moraharpa - skrzypce klawiszowe, lira korbowa, suka biłgorajska, fidele kolanowe, surdynka-skrzypce kieszonkowe, flety, fujarki, piszczałki, ligawy, gwizdki, kołatki i różne zabawki grające.
- Dlaczego widzi Pan potrzebę rekonstrukcji zapomnianych instrumentów ludowych?
- Jako twórca ludowy uważam, że mam wręcz obowiązek pielęgnować, chronić, rozwijać to co jest naszym dobrem narodowym: rodzimy folklor, rzemiosło, przekazywać swoje doświadczenia młodemu pokoleniu poprzez spotkania, warsztaty w szkołach świetlicach na festynach, imprezach regionalnych, itp.
Ludowe instrumenty muzyczne to unikalna dziedzina i zaledwie kilkadziesiąt osób w Polsce tym się trudni. Na Kurpiach tylko ja. Zajęcie to jest bardzo czasochłonne, wymagające sporej wiedzy zarówno muzycznej jak i w zakresie materiałów. Także specjalistyczne narzędzia są kosztowne, a nie ma gwarancji, że instrument się uda.
Zarobić na tym trudno, ale satysfakcja jest ogromna. Instrumenty wzbudzają zaciekawienie. Często ludzie pytają o możliwość zakupu różnych instrumentów, istnieje popyt. Od kilku lat w Warszawie organizowane jest Targowisko Instrumentów odwiedzane przez tysiące zainteresowanych.
- Czy Mazowsze, konkretnie Kurpie inspirują Pana w szczególny sposób?
- Mazowsze południowe jest przebadane i udokumentowane w cyklu "Muzyka odnaleziona" przez prof. Andrzeja Bieńkowskiego. Tam kierują się pielgrzymki z Warszawy zasmakować autentycznego folkloru. Mazowsze północne, Kurpie miały mniej szczęścia. Muzyka i cały folklor jest zamknięty w domach kultury, ogranicza się do kilku imprez gminnych, gdzie odbywa się jakiś występ na scenie, a do tańca kapela gra głównie "przeboje biesiadne". Starsze pokolenie muzykantów niestety już odeszło do lepszego świata i obecnie nie ma już nikogo, kto by pamiętał dawny sposób gry, bez nut, a z serca. Zadłużone samorządy nie mają środków na „ludowiznę” i poziom artystyczny zespołów idzie w dół. Tylko jedna gmina kurpiowska-Czarnia zdobywa jakiekolwiek nagrody na festiwalu w Kazimierzu Dolnym.
A Kurpie to przecież bezcenne źródło inspiracji, widoczne choćby w działalności ks. Skierkowskiego, który spisał ponad 2000 pieśni kurpiowskich. Jest więc z czego czerpać.
- Czy czuje się Pan strażnikiem pamięci regionu?
- Myślę, że tak. Robię co jest możliwe, bez jakichkolwiek funduszy. Od wielu lat jestem bezrobotnym bez szans na zatrudnienie. Musi wystarczyć to, co zarobię na okazyjnej sprzedaży rzeźby, czy jakichś drobnych pracach dorywczych. Ostatnie lata były chude i z trudem udawało się przetrwać zimę. Po zmianie rządu odczuwa się pewien wpływ programu 500+. Ludzie mają trochę więcej pieniędzy i na kiermaszach zaczyna się więcej sprzedawać. Stąd nadzieja na realizację planów. Czy jestem strażnikiem pamięci regionu?... W jakiejś części można tak powiedzieć. Choćby w dziedzinie budowy instrumentów. Wiele udało się zrobić, odkryć na nowo, udokumentować, więc to przetrwa dla następnych pokoleń.  Jest jeszcze coś... chyba nakaz "z góry". W 2006 roku w Szydłowcu po raz pierwszy ujrzałem lirę korbową - instrument z 1000-letnią historią. Za pół roku w Wielkanoc lira mi się przyśniła. Po paru miesiącach dłubaniny zagrałem kolędy na własnej lirze. Wkrótce okazało się, że w kadzidlańskim kościele wśród malowideł znajduje się wizerunek liry korbowej namalowany przez uczniów Jana Matejki. Przez 120 lat nikt nie wiedział co to za przedmiot i dopiero po korbce został rozpoznany. Tak więc mamy kurpiowską lirę korbową. Odkrycie, bo takich malowideł jest bardzo niewiele w naszym kraju. Może kiedyś uda się i ten instrument zrekonstruować?




 Pełna wersja wywiadu, który ukazał się w "Dodatku Mazowieckim" do "Gazety Polskiej Codziennie" z 16/01/2017. Fotografie z archiwum Andrzeja Staśkiewicza. 

środa, 18 stycznia 2017

Prezenty rozdane!


Pamiętam lata, w których już pod koniec listopada, rozpoczynałam intensywną produkcję świątecznych prezentów. Najbliższych było niewielu, ale za to przyjaciół, koleżanek, znajomych - tych sezonowych i bardziej stałych, oraz życzliwych sąsiadów - zbierał się całkiem spory krąg. A ja miałam przemożną potrzebę obdarować każdego jakimś drobiazgiem. Co roku fascynowały mnie inne motywy, poznawałam nowe techniki, lub doskonaliłam stare, zatem radosną twórczość młodzieńczą mogę podzielić na wiele etapów. Często korzystałam z modeliny i masy solnej/ciasta. Uwielbiałam rysować/malować motywy świąteczne na kartach (bywało, że w sezonie tworzyłam ich nawet kilkadziesiąt!). Kręciły mnie naturalne materiały: szyszki, korek, kora. A później odkryłam twórczość tekstylną. Najbliżsi, lub wybitnie zasłużeni w mym życiu ;-), otrzymywali jakiś obrazek (techniki też się zmieniały i poprawiały z biegiem lat), rzadziej - obraz. Było też kilka takich Osób, (dziś z różnych względów już ich nie ma) które uzbierały niemały zbiorek moich produktów hand - made... Tamten kontekst odszedł do przeszłości i ostatnie 5 lat, dało mi w najlepszym razie raptem kilka sytuacji, które mogłam spuentować zrobionymi przez siebie upominkami. Dopiero w minionym grudniu odkryłam, że osób, którym chcę coś dać... jest całkiem sporo :-)
A tak wyglądają większe i mniejsze ceramiczne twory, które mam nadzieję cieszą ich właścicieli. Wybaczcie robocze fotografie, ale nie miałam czasu czekać na dobre parametry świetlne...        

Magnesy na lodówkę:





Ozdoby choinkowe - część jeszcze bez sznureczków: 




I moi faworyci ;-)



Szkliwiona 3 - krotnie, nim mnie zadowoliła: patera - liść.






Shih - tzu (znane mi osobiście ;-)):



Kolejna ważka. Miała być wreszcie dla mnie ;-), ale podobnie jak poprzednim - pozwoliłam jej pofrunąć do innego, miłego domku:



Naczynko z kotem, które może być m.in. mydelniczką...


Żeby nie było wątpliwości, to nie są wszystkie prezenty, jakie rozdałam ;-) Kilku drobiazgów zwyczajnie nie zdążyłam udokumentować, a niektóre nadal czekają na wręczenie przy najbliższych spotkaniach, już niekoniecznie około świątecznych...


sobota, 14 stycznia 2017

Zabytkowe gwiazdy z papieru


Nadal słuchamy kolęd, wiele ciekawych koncertów reklamuję prawie co dzień w Dodatku Mazowieckim... góralskie, bałkańskie - żal, że wszędzie mi tak daleko. Ale obok osiedlowej altanki śmietnikowej piętrzy się już stos wciąż żywo wyglądających choinek. Przypominają coś nagiego: żałośnie odarte z ozdób, nikomu niepotrzebne, w szkółce leśnej, rosły wiele lat. Za to wciąż dobrze mają się świąteczne dekoracje w miastach. Jak również moje dwa sztuczne drzewka przywiązane sznurami do haków, karnisza i grzejnika ;-). Dzięki tym umocnieniom, przetrwały dzielnie ataki najmłodszego (obecnie 8 - miesięcznego) kota. Profilaktycznie jednak, ubrałam je w "garnitur" nietłukących się ozdób. Poszłam też na łatwiznę, zaglądając jedynie do 100 - letniego kredensu, gdzie wybrałam twory plastikowe, papierowe i z naturalnych tworzyw. Z sypialni wyniosłam tylko jeden karton, wypełniony ozdobami najnowszej generacji, w wykonaniu luksusowych firm.



Oj, był taki jeden rok w naszym życiu, w którym trafiłyśmy na super promocję w dawnych Domach Towarowych Centrum w stolicy - zmieniał się administrator, czy coś w tym stylu... Super ekskluzywne kolekcje naprawdę pięknych, niezwykłych ozdób, z których każda została pierwotnie wyceniona na 10 - 30 zł za sztukę, w promocji bez względu na wielkość danej rzeczy, puszczono ... za 1 zł. Nic dziwnego, że wyniosłyśmy z Mamą 3 kartony tego dobra, w nadziei, że jak los wreszcie ześle nam większe mieszkanie, w każdym pomieszczeniu ustawimy drobiazgowo i artystycznie ubraną choinkę!
Los wyszczerzył cynicznie kły do naszych marzeń. Mama umarła, nim zobaczyła duże lokum, a w nim śliczne choinki. Tegorocznym drzewkom mogę wiele zarzucić. W związku z wspomnianym nowym lokatorem, ubrałam je jak na swoje możliwości... ascetycznie - każdą w mniej niż godzinę.


(powyżej: choinka w Pracowni; niżej: w tzw. Saloonie - w każdym pomieszczeniu obowiązkowo przywiązana do ściany i/lub krzesła/grzejnika/karnisza)



W lewym, dolnym rogu kadru widać, że bez względu na porę doby - ZWIERZĘ (Dywka) nadal "pilnuje" choinki ;-)


Swoją drogą, nijak ma się to do dawnych słodkich czasów z epoki liceum i studiów, czy krótko po. Wtedy wielkie drzewo ubierałam z drabiny przez... 12 godzin ;-). Samo montowanie lampek wplecionych w kulkowe łańcuchy, zajmowało min. 1,5 godz. Ale efekt, ponoć był piorunujący! Zabawne, że ludzie którzy do nas przychodzili, wpadali w ekstatyczny zachwyt i robili zdjęcia. Ja rzadko miałam taką potrzebę. Sezonowe dzieło świąteczne było dla mnie czymś naturalnym...  
W tym roku wymacałam w kartonie z ozdobami coś, co było od mojego urodzenia do czasów niemal współczesnych, obowiązkową dekoracją naszej choinki: papierowe gwiazdy zwijane na igle. Już za mojego życia, srebrny brokat poczerniał, zyskując kolor rtęci... A jednak te gwiazdy zawieszałam na gałązkach z ciepłem w sercu co roku. Babcia mówiła, że kupiła je tuż po wojnie na jakimś ulicznym kramie. Jeśli było to jeszcze przed narodzeniem Mamy, to datuję gwiazdki na drugą połowę lat '40 XX w. Jeżeli tuż po, to oceniam, że powstały na samym, początku lat'50.  




Nie raz zastanawiam się - ile takich filigranowych dekoracji, przetrwało jeszcze w polskich domach?...

sobota, 7 stycznia 2017

Smoszewo. Coś dla miłośników kotów. 11 grudnia 2016


I nim się obejrzałam, prawie miesiąc upłynął od mojej kolejnej wizyty w Smoszewie... Zawalona kłopotami skrzeczącej codzienności, przerwami w kalendarzu wymuszonymi obyczajem,


(próba rozbioru choinki)




a także przede wszystkim pracą (jej niektóre efekty wrzucałam tutaj, jeśli przypadkiem współgrały z tematyką tego bloga), nie dałam rady wcześniej zamieścić relacji z zimowego festiwalu kultury. Jak zwykle w tym fantastycznym miejscu, spotkały się różne dziedziny twórczości i ich wykonawcy: żywiołowa muzyka pełna pozytywnej energii - grupa Przed Wschodem Słońca; genialna rzeźba i subtelna grafika Magdy Schreiber, oraz drewniana rzeźba użytkowa z fantazją, którą prezentował jak zwykle serdeczny Sławomir Ibek. (Pamiętacie mój "koci tron" zakupiony latem?)








Można też było podziwiać i nabyć filcowe cudeńka, a także skosztować naturalnych miodów.



PWS - gorące ska i rock, dojrzały jazz + siła młodości...






Chłodne w dotyku, ale z życiem w spojrzeniu i z zaklętą wewnątrz duszą:  





















Już nie mogę doczekać się kolejnych wizyt w tym pozytywnym i kreatywnym zakątku kultury!