piątek, 28 lutego 2014

Rękodzieło Lindy



Z tak umiejętnym zestawieniem pasmanterii i gotowego już rękodzieła, nie spotkałam się dawno. Tym bardziej żałuję, że klimatyczny sklepik mojej znajomej, w formie, jaką tu prezentuję, przechodzi do historii.




Żałuję tym mocniej, bo w centrum Legionowa, naprawdę nie ma wiele oryginalności. Tak zwany Sklep Chiński z tandetnymi ciuchami do pierwszego prania, targowisko i Błękitny dom handlowy, to największe atrakcje zakupowe tego fragmentu miasta. Szkoda, że z jego mapy znikają takie rodzynki, zwłaszcza, że ceny u Lindy mogły dopasować się do każdej kieszeni. Mam nadzieję, że w Warszawie czynsze okażą się niższe :-) a klient z pewnością bardziej wyrafinowany.








Większość rzeczy Linda wykonuje własnoręcznie, a w manualnej działalności towarzyszy jej mama. Mnogość technik i tworzyw to duży atut jej drogi twórczej.







I złość człowieka skręca - każdego artystę zwłaszcza - że tak w nasz naród wdrukowała się sztampowa tandeta, iż już zapomnieliśmy jaką wartość ma rękodzieło. A do tego wcale nie musi być drogie. Coś drgnęło w tej kwestii w stolicy i oby było to pospolite ruszenie, bo nie ma nic gorszego, gdy także w tej dziedzinie dojdziemy do żenującego braku alternatywy, bo zostaną nam wyłącznie upominki z Biedronki.  







Wierzę, że w nowym miejscu, ten wartościowy projekt zachowa swój charakter, łącząc asortyment: gotowych wytworów z surowymi materiałami dla innych twórców.








W takim miejscu każda artystyczna istota, musi dostać natchnienia :-) Tęczowa mnogość szalenie inspiruje. Nie wiem, jak Was, ale mnie dodatkowo podobne przybytki zawsze nastrajały optymistycznie. Dlatego, będę informować o nowych lokalizacjach tych pięknych rzeczy robionych z pasją i sercem.

sobota, 8 lutego 2014

Czarno na białym. Twardy chleb artysty.



Gdzie dzieło jedno, a artystów wielu, tam łatwo o różnice interpretacji tematu. Zazwyczaj też bywa ciężkostrawna taka mieszana zupa. A nawet wtedy, gdy twórca jest jeden, ale to zleceniodawca nosi w głowie własne kryteria. Z pewnością mogłabym książkę napisać o tym, jak pisałam, właśnie, malowałam, rysowałam, szyłam, projektowałam i fotografowałam "dla kogoś", lub po prostu, by mieć z czego żyć. Gatunek? Czarna komedia! Cóż - niemal zawsze fajnie było tylko w tych sytuacjach, gdy robiłam coś dla siebie i z siebie, kiedy tworzyłam "dzieło", a nie "produkt" :-)
Tak postąpiłam teraz i cenię sobie to doświadczenie...
Współpracuję, jako jeden z maleńkich trybików w dużej machinie przy filmie dokumentalnym o bliskiej mi tematyce wojennej. Szef wiedział, że kiedyś rysowałam, ze szczególnym uwzględnieniem działu: ilustracja. Kilkanaście lat temu wyszłam z gatunku realizmu. Rysowałam głównie ołówkiem, czasem węglem, ale najczęściej malowałam pastelami olejnymi. Dla wprawy to, co dostrzegłam obok siebie, albo na ukochanej działce, czasem nawet z okna autobusu :-) Ale najchętniej ilustrowałam własne teksty literackie, lub te, które mnie najsilniej poruszyły.


2003r. "Listy Hali z getta warszawskiego" - pastele ołówkowe i olejne.


2002r. - pastele olejne; jedna z cyklu ilustracji do własnego tekstu literackiego.


1998r. "Ość", czyli kotka (matka znanej z moich blogów Padlinki), która spędziła ze mną 14 lat. (Pastele ołówkowe) Portret zrobiłam w dniu przyniesienia jej z działki, gdzie się urodziła. Na zamówienie dla jednej z warszawskich galerii, wykonałam wierną kopię. Nic nie wiem o osobie, która ją kupiła. Było to pierwsze tak profesjonalne zamówienie (chodziłam wtedy jeszcze do liceum :-).

W okresie studiów, wcale nie artystycznych, sprzedawałam przez jakiś czas moje prace. I tu pamiętam mnóstwo groteskowych sytuacji. Przynoszę do warszawskiej galerii spore obrazki, mojego ulubionego formatu A3 i słyszę:
- "O świetne. Kolor, temat, wymiary. Ale czemu one nie są owalne? Prostokątnych nie weźmiemy".
No, cóż, nie powiem, że ktoś mnie zrobił w (owalne) jajo tylko dlatego, bo szłam tam na tzw.: pałę. Ale wolałabym konkretną odmowę, taką, która by mnie czegoś nauczyła, a nie czepiania się kształtu, gdy już nie ma czego.
Inna galeria, mniej reprezentacyjna, wciśnięta w jedno z największych centrów handlowych w stolicy. Tam już musiałam zrobić cykl na zamówienie. Usłyszałam wytyczne:
- "Życzę sobie same koty. W spokojnych, pastelowych kolorach i żadnego tła. Innych tutejszy klient nie kupi".
Babka miała rozeznanie, bo "elita" w ciągu tygodnia rozgrabiła wszystko. Dowiedziałam się jednak, że mam się nie trudzić i nowych nie robić. Na pytanie: "dlaczego" nie usłyszałam od niej odpowiedzi. Uświadomili mnie za to starsi znajomi po fachu:
- "Głupiaś! Trzeba było dać jej dwa w prezencie, a nie rozliczać się za każdy. Myślisz, że z prowizji galerie żyją?"
Sytuacji tego rodzaju, było oczywiście dużo więcej. Coraz bardziej zniechęcona, szłam dalej artystyczną drogą, jak to mawiają: dla sztuki. Teczki pęczniały, Mama i garstka przyjaciół kibicowała, a ja niezmordowanie eksperymentowałam z technikami i stylami, by ostatecznie osiąść w hybrydzie mangi i Disneya. Ciekawe, że zakochałam się w tuszach. Fascynowały mnie kolorowe, ale uważałam, że największe możliwości, najwyższą siłę wyrazu, ma czerń. Zresztą lubiłam ją już wtedy, gdy operowałam węglem.





2004r. "Hidden place". Tusz.


2007r. Pastele ołówkowe. Tusz.

A gdy i tu powstała teczka, przypadek postawił na mej drodze, znajomą mojej bliskiej znajomej, która miała wydawnictwo. Pani Wydawczyni, zamówiła sobie u mnie cykl ilustracji do starych bajek; mrocznych, napisanych archaicznym językiem, ale nie pozbawionych uroku. Zamierzała je w ciągu roku wydać i właśnie szukała ilustratora.




2009r. Ilustracje do bajek. Tusz + pastele ołówkowe.

Ale to nie Hollywood napisał ten scenariusz, tylko zwykłe życie. Ponieważ pracowałam dla znajomej i to cieszącej się autorytetem, mówienie o podpisaniu umowy, byłoby poczytane za nietakt. Poza tym, połączyła nas, (zdawało się wtedy) wspólna wrażliwość i podobieństwo światopoglądowe, wykraczające poza zwykłe "tu i teraz". Więc pracowałam dobre trzy miesiące, nim zły los, lub też zły człowiek (jak zwał, tak zwał), zapewnił mi pobyt w szpitalu. A gdy już wyszłam, złożona w jeden kawałek, wzięłam się zaraz do pracy, widząc w tym zadaniu jedyną tratwę dla mojego pokiereszowanego fizycznie i duchowo jestestwa. Ostatecznie, nie dostałam ani grosza za wykonanie kilkunastu prac. Mama, w okresie mojej rekonwalescencji pełniąca rolę "rzecznika" powiedziała, co myśli o takim działaniu. Pani pogniewała się, Mama obraziła, a moja znajoma wycofała się na neutralną pozycję. Książka nie ujrzała światła dziennego, zaś Pani Wydawczyni zmarła nagle, równe 3 miesiące przed moją Mamą.





2009r. Tusz. Pastele ołówkowe. 

Przez 3 lata wykonałam tylko jedną pracę,


2011r. "Hiroszima". Tusz. A3.



i kopię elfów na zamówienie, które w konsekwencji sprzedałam komuś innemu, bo zleceniodawca - a jakże, rozmyślił się ot, tak... Do innych działań, zabrakło weny, zabrakło motywacji, sił i kibiców. Pojawił się za to szef.
I tu, opowieść o twardym chlebie artysty, spinam klamrą.
Szef wpadł na pomysł, że zdjęcia występują w każdym filmie dokumentalnym, więc my zróbmy coś innego. Niech to będą ... ręczne kopie zdjęć! :-) Cóż, nie otrzymałam stricte zamówienia, a jedynie propozycję, którą bardzo wzięłam sobie do serca. Postanowiłam chwycić byka za rogi. Fotografię, mogłam wybrać sama, narzędzie także. Wzięłam najtrudniejsze: tusz. Kto się bawił w te klocki, ten wie. Nie zetrzesz, nie zamalujesz, ręka nie może ci zadrżeć :-) W ten sposób, zrobiłam na formacie A3 wierną transpozycję fotografii.







Ale szef wyznał:
- "No, jest dobrze odrysowane, nie ma się do czego przyczepić, lecz... chciałem, by obraz był nie do odróżnienia od fotografii. A to jest wizja artystyczna".
:-)



Ile głów, tyle zdań. "Dzieło" , czy "produkt"? Hand made, czy kserokopia? A może wash & go - 2 w 1?
Co, kto woli!