poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Bogactwo pisanek kurpiowskich


Pisanki kurpiowskie, służyły jako ozdoba stołu, albo podarunek. Dziewczęta chętnie wręczały je chłopcom, wyrażając w ten sposób swoją sympatię. W sercu woj. mazowieckiego, narodziło się kilka technik zdobniczych. Wykorzystywane są po dziś dzień.


(pisanka p. Wiesławy Bogdańskiej)

Kruki, krzyżyki, wiatraczki, pazurki, słoneczka, jodełka - to nazwy pisanek związane z barwą i wzorem. Pisanki kurpiowskie, są jednymi z najbardziej charakterystycznych, dlatego trudno pomylić je z jajkami zdobionymi w innych regionach naszego kraju. Często pojawiają się na kartkach wielkanocnych, jako symbol pisanki polskiej. A jak wygląda ich historia? Kurpiowskich pisanek nie należało święcić, za to znakomicie sprawdzały się jako upominek wręczany dzieciom przez rodziców chrzestnych. Powstawały na ogół podczas Wielkiego Tygodnia, w chwilach wolnych od świątecznych przygotowań. Techniki zdobnicze występują w kilku wariantach. Najstarsza z nich i najmniej skomplikowana, to barwienie jaj na jeden kolor przy użyciu barwników pochodzenia naturalnego. W tym celu wykorzystywano m.in. korę drzew i pędy młodego żyta. Jajka barwione na ciemne kolory, nazywano „krukami”, zaś sama nazwa „pisanki”, pochodzi o techniki batikowej, czyli pisania po skorupce roztopionym woskiem. Dziś chętnie przypominamy sobie tradycyjne techniki na warsztatach organizowanych w placówkach kulturalnych. 




Pani Wiesława Bogdańska, wybitna artystka kurpiowska, pokazała metodę batiku na spotkaniu w Centrum Kultury i Aktywności, na warszawskim Targówku. Chcąc rozpocząć proces twórczy trzeba zadbać o to, aby skorupka ugotowanego jajka lub wydmuszki, była bezwzględnie czysta, a dłonie suche. Krem źle wpłynie na rozłożenie barwnika. Wosk musi być bardzo dobrze rozgrzany i właśnie taki nanosi się za pomocą patyczka zakończonego szpilką na powierzchnię.


Im szybsze i bardziej zdecydowane ruchy, tym lepszy efekt. Wzory zależą od wyobraźni piszącego. Następnie jajko zanurza się w barwniku. Dziś rzadko już stosuje się te naturalne, ale chcąc uzyskać naprawdę dobry efekt, lepiej sięgnąć po barwniki ze sklepów dla plastyków lub farby do wełny.




(pisanki uczestników warsztatów - powyżej; moje debiutanckie twory - poniżej)




Z ufarbowanego jajka można usunąć wosk po podgrzaniu pisanki np. nad kuchenką elektryczną, lub zostawić wzór. Można też etapami stworzyć kilkukolorową pisankę, ale do tego potrzeba już wprawy i cierpliwości. Inną, bardziej czasochłonną metodą jest oklejanka. Metoda ta, szczególnie popularna na Kurpiach Białych, polega na oklejaniu skorupki rdzeniem sitowia i kolorowymi włóczkami, ułożonymi w charakterystyczne wzory. Sitowie zbiera się przed pierwszymi mrozami; niestety roślina ta coraz rzadziej występuje. Nowszą i zdecydowanie najtrudniejszą techniką jest frywolitka – jajko oplecione delikatną koronką, najczęściej w kolorze białym. To prawdziwy majstersztyk, wykonywany tylko przez nielicznych. Najpóźniej na Kurpiowszczyźnie, zaczęto tworzyć pisanki skrobane, znane także w innych regionach Polski. Metoda polega na wyskrobaniu wzorów za pomocą ostrego narzędzia na jednolicie zabarwionym jajku. 

Tekst ukazał się w "GPC" - "Dodatek Mazowiecki", nr 2309 - 20.04.2019

A tu już pisanki, które przywiozłam w ubiegłym roku z Jarmarku Jagiellońskiego w Lublinie. Niestety, nie eksponowałam ich w tym sezonie, ze względu na rozrost kociego stada ;-) Muszę poczakać aż smarkacze nabiorą domowej ogłady.


Pisanka ukraińska:





Wybrać JEDNĄ spośród takiej oferty - niegodziwość. 
Ale co zrobić, że portfel pracownika kultury chyba nigdy w naszym kraju-raju nie będzie cierpiał na nadwagę... 


(powyżej - pisanka lipska)



(kroszonka opolska p. Edeltraudy Fornol)





I jeszcze trochę pisanek ukraińskich...



niedziela, 21 kwietnia 2019

Judaszki, święconki i 365 babek króla


Coraz więcej wielkanocnych zwyczajów ulega spłyceniu, lub zapomnieniu. Ich miejsce i czas często zajmują nasze pościgi za promocjami pod hasłem „świąteczna wyprzedaż”. Warto sobie przypomnieć, jak świętowali nasi dziadkowie i pradziadkowie, umiejętnie łącząc święte ze świeckim, kontemplacyjne z ludycznym…     


Polska Wielkanoc, choć jak inne nasze święta uległa zmianom, wciąż wyróżnia się i szczęśliwie w mniejszym stopniu niż Boże Narodzenie uległa komercjalizacji. Nie skupia się też tak silnie na powierzchownej symbolice, wypierającej często istotę świętowania. Mimo tego, wiele tradycji w ciągu ostatnich dziesięcioleci, niemal całkowicie zniknęło z polskiej przestrzeni. Znaczna część z nich, nie jest już praktykowana, albo robi się to tylko w niektórych miejscowościach. Jednym z takich bardzo popularnych, a dziś niemal zapomnianych zwyczajów, były tzw. judaszki. Odbywały się prawie w całej Polsce w Wielką Środę, Wielki Czwartek, a niekiedy też - w Wielki Piątek. Obrzęd polegał na zniszczeniu uszytej wcześniej przez wybrane osoby, kukły Judasza. Postać męska, wypchana trocinami, miała wymalowany na piersiach wielki napis: „Judasz Zdrajca”. Kukłę można było wieszać, palić i topić, co nasuwa analogię do rytuału niszczenia Marzanny. 

Wielka Sobota kończąca Triduum Paschalne, to dzień święcenia wody, ognia, cierni i pokarmów wielkanocnych. 



W formie symbolicznej, ale powszechnej, do dzisiejszych czasów przetrwał zwyczaj święcenia pokarmów. W dawnej Polsce święciło się wszystkie pokarmy przygotowane na wielkanocne śniadanie, a wizyta księdza w domu, była podniosłym przeżyciem dla całej rodziny. Obecnie święcone, symbolizuje mały koszyczek, którego wygląd i estetyczne dodatki zmienia się wedle mody. Może być ozdobiony plastikowymi jajkami przepiórczymi, sztucznymi kwiatami, czy kogucikami z piórek. Nie powinno jednak w nim zabraknąć jajka, kawałka chleba, soli i oczywiście cukrowego baranka symbolizującego Chrystusa Zmartwychwstałego, choć nierzadko pojawia się obok niego świecki symbol – zając. 


Wielkanocny stół, to wciąż wyraz polskiej tradycji, odpornej na kulturowe przemiany. Większość głównych potraw, przetrwała przez wieki w swojej podstawowej formie, charakterystycznej dla danego regionu. Jeśli już doszukiwać się większych zmian, to bardziej ilościowych niż jakościowych, choć dawna fantazja kulinarna, została wyparta przez mniej czasochłonne i wyrafinowane potrawy. Z pewnością nie znajdziemy na polskich stołach tradycyjnego, pieczonego w całości prosięcia nadziewanego kaszą, jak też marynowanej, faszerowanej i upieczonej głowy świńskiej, którą obowiązkowo należało podać z jajkiem w ryjku. Stosunkowo nowy na tle dziejów, jest bez wątpienia rynek słodyczy świątecznych. Czekoladowe zające, jajka w kolorowych sreberkach, rzadziej baranki, czy kurczaki, zaczynają poważnie konkurować z mazurkami, drożdżowymi babami, czy sernikami. Sprzedawane w ilościach masowych, często stają się przedmiotem poświątecznych przecen, podobnie jak inne wielkanocne artykuły spożywcze. To jednak nic w porównaniu z obfitością, by nie rzec przesytem, charakteryzującym dawną kuchnię polską. Święcone w domach bogaczy w namiarze rekompensowało czas postnej wstrzemięźliwości. W dawnym kalendarzu poznańskim odnajdujemy relację z XVII – wiecznej uczty wielkanocnej u księcia Sapiehy. Na książęcym stole królował marcepanowy baranek naturalnej wielkości, cztery pieczone w całości dziki nadziewane inną zwierzyną, uosabiające 4 pory roku, dwanaście pieczonych jeleni z pozłacanymi rogami, pięćdziesiąt dwa placki z bakaliami – bo tyle jest tygodni w roku i trzysta sześćdziesiąt pięć babek. Liczby te powtarzały się jeszcze w odniesieniu do baryłek i gąsiorów z trunkami. Ale również w chłopskich domach, nie brakowało obfitości potraw. Bez wątpienia nowym i coraz bardziej powszechnym zwyczajem jest wręczanie prezentów przez zająca wielkanocnego. Tradycja ta pochodzi z Niemiec i o ile naturalna jest na Śląsku, czy Pomorzu Zachodnim, o tyle w innych regionach stanowi zupełnie nowy zwyczaj. Niezmienna i żywa do dziś jest za to kilkuwiekowa tradycja Grobów Chrystusa, które odsłaniane są we wszystkich kościołach po zakończeniu wielkopiątkowej liturgii. Dekorowane przez parafian, stanowią nie tylko wyraz przeżyć religijnych, ale równie często czerpią z symboliki narodowej, nawiązując do aktualnych zdarzeń.  




   








Tekst ukazał się w "GPC", nr 2309 - 20.04.2019

sobota, 20 kwietnia 2019

Tadeusz Rolke: Miasto, którego już nie ma


Jeden z najwybitniejszych polskich fotografów, odsłania zapomniane już karty z przeszłości powojennej stolicy, na wystawie: „Tadeusz Rolke. Fotografie warszawskie”, przygotowanej przez Dom Spotkań z Historią. „Obserwowałem przemiany miasta przez kilka dziesięcioleci” – opowiada autor we wstępie do albumu, który towarzyszy ekspozycji.   







Tadeusz Rolke od lat 40. XX w. chodził z aparatem po Warszawie i dokumentował przemiany zachodzące w mieście. Pracował jako fotoreporter, m.in. dla „Stolicy” i „Polski”, a także jako wolny strzelec. Dom Spotkań z Historią, przygotował pierwszą tak obszerną ekspozycję warszawskich fotografii autora, składającą się z ponad 150 zdjęć. Większość stanowią te zrobione w latach 50 i 60. Wybór uzupełniają prezentacje audiowizualne z udziałem fotografa.


„Czy miasto tworzą ludzie, czy siatka ulic z budynkami, placami, parkami? Dla mnie ważne są obie te sfery. Moi przyjaciele, środowisko i rodzina – w miejscu,  w którym żyję: tkanka społeczna i urbanistyczna. To ludzie budują miasto, to miasto kształtuje ludzi” – czytamy we wstępie do albumu.
Faktycznie, w reporterskich kadrach Tadeusza Rolke, człowiek jest wielokrotnie częścią krajobrazu, naturalnie wkomponowanym w niego elementem, dostosowanym do kontekstu. W dawnych fotografiach mistrza, uderza nie tylko schludna zabudowa i oświetlone budki telefoniczne. Luksus w centrum stolicy, kontrastuje niemal namacalnie z biedą warszawskich peryferii.





(Zima w Warszawie. 1957r.)

Autor w swoich kadrach zatrzymał też przestrzeń – nie znajdziemy tutaj ani zatłoczonych ulic, ani chodników. Nie ma pomalowanych sprayem fasad budynków, czy chaosu wizualnego plakatów i bilboardów. To inny czas, w który został wpisany nieistniejący już świat. Ale wybór zdjęć prezentowanych w DSH, obejmuje różne kręgi tematyczne, dlatego znajdziemy tam także fotografie modowe i sylwetki znanych osób, m.in. Zbigniewa Cybulskiego. 

... czy Kory.




W tych przypadkach, człowiek siłą rzeczy sytuuje się w centrum przekazu. Kadry Tadeusza Rolke mają w sobie nie tylko retro urok, ale malarski pierwiastek, jeśli za cechę malarstwa uznamy kategorię piękna. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet brzydota uwieczniona przez autora, jest w jakiś sposób ujmująca i budzi zrozumienie. Tak portretuje człowiek, który nie czuje wyższości. Oprowadzanie kuratorskie po wystawie, odbędzie się w sobotę 23.03 o godz.14 i w niedzielę, 24.03 o godz. 13. Ekspozycję można oglądać do 9 czerwca br.




 To jest moja historia

Tadeusz Rolke, to ikona polskiego fotoreportażu. Warszawiak, który od 70. lat nie rozstaje się z aparatem. Dom Spotkań z Historią, przygotował pierwszą tak obszerną ekspozycję warszawskich fotografii mistrza. Ponad 150 zdjęć można oglądać od 21 marca do 9 czerwca br.


Wystawa: „Tadeusz Rolke. Fotografie warszawskie”, pierwotnie miała składać się ze 100 zdjęć. Taka selekcja okazała się jednak niemożliwa, co przyznały podczas wernisażu organizatorki ekspozycji. Ostatecznie, szerszy wybór wzbogacono dodatkowo o prezentacje audiowizualne z udziałem autora. Wspólnym mianownikiem pokazanego zbioru jest kontekst osobisty. Fotoreporter miał zwyczaj wracać w miejsca, w których przeżył coś ważnego. Mama współtwórcy powojennego fotoreportażu w Polsce (jej fotografia otwiera wystawę)


z płonącej stolicy wyniosła tylko jedną walizkę, w której znajdował się aparat Tadeusza, zdjęcia i pamiętnik dziadka Jakuba Salingera. Wiedziała, że te rzeczy są bardzo ważne dla syna. Jeden z najwybitniejszych polskich fotografów, pierwsze zdjęcia Warszawy wykonał w 1944r. aparatem kupionym od szkolnego kolegi. Oprócz martwej natury i portretów najbliższych, Tadeusz uwiecznił warszawską ulicę, tylko częściowo zniszczoną. Zdjęcie zrobione jeszcze przed wybuchem Powstania, przedstawiało dom w którym mieszkał. Jak wspomina artysta, na ulicy Kredytowej stała dorożka, a na drugim planie kobieta myła okno. Tadeusz Rolke miał wtedy 14 lat. Ten pierwszy aparat – Zeiss Ikon Baby Box Tengor – jak zapewniają kuratorki wystawy cudem odnaleziony, stanowi część ekspozycji w DSH.


Wystawa koncentruje się na latach powojennych, 50. i 60.; wtedy to fotograf współpracował z tygodnikiem „Stolica”, czasopismem „Ty i ja”, „Przekrojem”, oraz „Polską”, miesięcznikiem wydawanym w ośmiu wersjach językowych. Wybór zdjęć, dokonany na potrzeby „Fotografii warszawskich”, przedstawia wiele kręgów tematycznych. Zobaczymy więc głównie czarno-białe: prekursorskie przedstawienia modowe, ogromnie oryginalne i odważne, jak na ówczesne czasy; sylwetki znanych i przypadkowych osób, sytuacje aranżowane oraz całkiem spontaniczne, ale przede wszystkim – miasto - stolicę, tło i bohaterkę opowieści o przemianach. Fotografie z 1957 r. przedstawiające ulicę Chmielną, odcinek pomiędzy Nowym Światem, a Marszałkowską (wtedy: H. Rutkowskiego), uwieczniony w okresie przedświątecznym, pokazują przedwojenną elegancję, usiłującą odnaleźć się w powojennym kontekście zniszczenia i nieudolnej odbudowy. A jednak rozjarzone witryny z ekskluzywnym towarem, wkomponowane w ozdobne bramy (i jedno i drugie uległo ostatecznej destrukcji dopiero na przełomie wieków) odnoszą widza do lepszej jakości i pozwalają wierzyć, że sto lat temu, Warszawa faktycznie była utożsamiana z Paryżem.




- W Warszawie jest mój dom. Jej brzydota i piękno, jej okrutny wojenny los, niezrealizowane plany odbudowy i koszmarne realizacje architektoniczne, dotyczą mnie i poruszają osobiście – czytamy we wstępie do albumu, towarzyszącego wystawie w DSH - (…) Ruiny, które pamiętam - cuchnęły moczem. W których bawiły się dzieci. Które fotografowałem, chodząc po okaleczonym mieście. 



Oba teksty, ukazały się w "Gazecie Polskiej Codziennie", nr 2285 - 23.03.2019