niedziela, 28 września 2014

Moja książka - ostatnia prosta!



Nie miałam ostatnio dobrej formy - wszystko szło mi dużo wolniej, niż zaplanowałam. Wyczerpanie sabotowało każdą czynność. Ale jakiś czas temu, dorysowałam, jak to zapowiedziałam, ramkę poziomą do ilustracji fotograficznych.
Wprawdzie i pionową (z ważką), też dało się ustawić w formacie poziomym, ale ja zawsze będę obstawiała różnorodność ;-).





Oba boki niby takie same, a jednak inne.Witrażowe wykończenia zajęły mi dodatkowo czas, ale nie mogłam sobie odmówić takich bajerów.




Wczoraj też uporałam się po przeszło tygodniu z ilustracją na okładkę!!! Dałam z siebie wszystko, starając się ciekawie zagospodarować każde półtora centymetra formatu A4.






Nie pierwszy raz, przekonałam się, że im dłużej pracuję nad rysunkiem, a jego szczegóły rodzą się "w trakcie", tym lepszy jest efekt końcowy. Jak się uda, to znaczy, jeśli były szef pozwoli - zeskanuję pracę w poniedziałek. To już ostatnia prosta. Całe szczęście, bo ledwo daję radę przy nędznej formie fizycznej i zawieszającym się co chwilę kompie, którego postanowiłam jednak nie oddawać po raz kolejny do serwisu, przed ukończeniem składu książki.


środa, 17 września 2014

Koło droższe niż Desa



Targowisko staroci na warszawskiej Woli, pomiędzy ulicami Ciołka, Obozową, Newelską i Księcia Janusza, istnieje całe moje życie. Od przełomu podstawówki i liceum, bardzo często poświęcałam niedzielne poranki, na wyprawy nie mające na celu zakupów,(bo te zawsze były w najlepszym wypadku symboliczne), ale na zetknięcie się ze światem minionego, co niezwykle pobudzało moją wyobraźnię. Oczywiście, że zostawiałam tam jakąś cząstkę kieszonkowego, lecz nabytki były proporcjonalne do moich młodzieńczych zasobów: używane książki i komiksy, gliniane naczynka w folklorystycznym stylu, czasem regionalna lalka, czy wybawiona Barbie do kolekcji.


Dla tak skromnego klienta, dużo większy wybór był wtedy na Bazarze Banacha, czy na dzikim targowisku pod Halami Mirowskimi.
Oba nie wytrzymały systemowej walki z ubogimi, dorabiającymi mikro handelkiem, do głodowych rent i emerytur. Dziś są tylko wspomnieniem...



Na Kole, udawało mi się jedynie "obłowić" w skromnych kramikach, rozłożonych na folii tuż przy samej ulicy. Na tych peryferiach, handlują zawsze ludzie najbiedniejsi. I tam właśnie można częściej niż na samym placu, znaleźć rodzynki na polską kieszeń, pośród ułożonych starannie, niczym na sklepowej wystawie, groteskowych rupieci.      





Sama giełda staroci, ma bez wątpienia fantastyczną atmosferę. Nawet w czasach, gdy wszystko znajdziemy na wyciągnie ręki w odpowiednich zakładkach serwisu Allegro - od zabawek z epoki PRL - u po prawdziwe antyki, warto udać się na Wolę. W słoneczne dni, asortyment się mieni, połyskuje i prześwituje, jak w bajkowym skarbcu.





Lustra odbijają ludzi i przedmioty, głosy sprzedawców kuszą, klienci dyskutują tak z ekspertami, jak i cwaniakami - ot, prawdziwy jarmark perski.





Odkąd zmieniło się moje życie i opuściłam stolicę, brak mi tego miejsca na mapie własnych rozrywek. Koło nie zmieniło się za to wcale: nadal uwodzi różnorodnością towarów i intryguje wielością typów ludzkich; odstrasza zaś cenami wyższymi niż w Desie.




Organizatorem giełdy staroci jest WSS Społem Wola. Działa ona w każdą niedzielę od godziny 7 do 13.



Przy okazji zapraszam na mojego nowego bloga wszystkich tych, którzy lubią zieleń: Człowiek tu był. JA TYLKO DOKUMENTUJĘ. simran4.blogspot.com

niedziela, 14 września 2014

Wojna i manga.


Nie uznaję tematów tabu. Także w sztuce. Interpretacja naszego światopoglądu, odczuć, spostrzeżeń - dane przetworzone poprzez twórczą ekspresję jednostki. Każdy ma do tego prawo, w każdej dziedzinie życia. Pod warunkiem, że celowo nie ranimy innych. Acz zawsze, może znaleźć się ktoś, kogo nasza działalność dotknie. Co wtedy? Mówię: przepraszam. Wyjaśniam, jeśli ktoś znajduje w sobie przestrzeń na słuchanie, a nie zasklepia się w swoim sprzeciwie.
II Wojna Światowa, to temat, z którym związałam się zawodowo. Nie będę dziś pisała, dlaczego.
To oczywiste dla mnie, że na polu nauki, musiałam dorzucić swoje "3 grosze", w postaci pracy magisterskiej. Miało być więcej, ale skręciłam tam, gdzie byłam bardziej potrzebna.
Zanim przystąpiłam do pisania - latami czytałam, analizowałam, śniłam. Czasem też rysowałam. Zazwyczaj na kolanie ;-) Po raz pierwszy sięgnęłam po mangę. Ta przerysowana, karykaturalna forma, wydała mi się idealna, do interpretacji przerysowanej, niepojętej tragedii...

A4. Tusz i pastele ołówkowe, 2002r. - z moich obliczeń wynika, że to pierwszy obrazek w mangowym stylu, jaki popełniłam:    



A4. Tusz. 2004r.



A4. Węgiel. Ten niezawodnie sprawdza się w szkicach na kolanie. 2004r.







środa, 3 września 2014

Ilustratorskiej pracy nad książką - ciąg dalszy...



Kiedy po latach forsowania nieżyczliwych okoliczności i utracie ostatniej iskry nadziei (no, dobra, bez patosu ;-) wkurzona machnęłam ręką, po czym warknęłam jak pies na jeża: "Niech siedzi w szufladzie i czeka na odkrycie przez kolejne pokolenia") udało mi się wreszcie coś zrobić z książką opartą na starych tekstach i zilustrowaną całkiem na świeżo przeze mnie - okazało się, że na koniec trzeba jeszcze chwilę poczekać.
W ostatnim niemal momencie przed oddaniem całości do drukarni, zdecydowałam się wymienić jedną z dwu słabszych moim zdaniem, ilustracji. "Wymienić" w praktyce, oznacza: narysować coś zupełnie nowego ;-) Odkryłam, że jest to trochę trudniejsze niż 5 lat temu, kiedy powstał cykl 15 sztuk, po jednym obrazku do każdego tekstu. Z różnych względów poszłam w inne formy artystycznej aktywności, a do rysowania siadałam "od dzwonu", zazwyczaj, gdy ktoś coś sobie zamówił, a i to przerastało mnie na ogół, jak orka wilka. Rysunek był dziedziną, do której po Złu, jakie do mnie zapukało, wracałam z najwyższym ociąganiem. A skoro już mnie coś tam nachodzi w porywach, jest to całkiem inna wizja względem barwnych mang, w jakie wsiąkłam jeszcze na studiach, odchodząc od hiperrealizmu.


Zatęskniłam za dokładnym, maksymalnie prawdziwym obrazem, od którego zaczynałam, bez konturów i komiksowego przerysowania na pograniczu karykatury...


Tymczasem, raz jeszcze musiałam wczuć się w inny klimat, inną estetykę. Starałam się naśladować siebie sprzed lat 5 - 6, ale bardzo ostrożnie posługiwałam się ostrą kreską. W sumie, taki powrót do przeszłości, okazał się ciekawym eksperymentem :-),





Lecz nie tu kres tej zabawy, bo skoro szczęśliwym zrządzeniem losu, mogę pozwolić sobie na dodatkowe, barwne ozdobniki w tekście, wpadłam na pomysł zakończenia każdej historii, małą, tematyczną  względem głównej ilustracji (motyw, kolor) fotografią. Głowiłyśmy się chwilę z panią grafik, co i jak... Wreszcie zasugerowałam stylizowaną ramkę. No, bo skoro opowiadanie kończy się zdjęciem... Fajnie, tylko o gotowej mogłam sobie jedynie pomarzyć. I znów zasiadłam z pędzelkiem, a jak się zagalopowałam, tak wyszedł poniższy twór. Pewnie na tej jednej się nie skończy... Ale na rozgrzewkę - czemu nie?
;-)





Choć szczerze mówiąc - chciałabym wreszcie zamknąć ten rozdział w moim życiu i rozpocząć nowy.