wtorek, 27 września 2016

Stare wzory - nowe aranżacje.


Dla TYCH, których zmęczyły moje sentymentalne opowieści - chwilowy przerywnik z innej branży...
Jeszcze "ciepłe": nowe zawieszki do toreb, plecaków, telefonu, samochodu...


Wykorzystałam stare wykroje, ale pokusiłam się o nowe ich aranżacje. Sympatycznym dodatkiem do zwierzątek, okazały się "ruchome oczka" kupione w "moim" kiosku przy pętli autobusowej ;-). Choć jestem zwolenniczką hand made w pełnej krasie, nie odrzucam nowinek, ilekroć sensownie wzbogacają autorskie projekty.




A tu już "tradycyjne" oczyska z cekinów i koralików:



środa, 21 września 2016

Nie taki straszny PRL. Jak pożegnałam dzieciństwo. Część 2.


Gdyby życie potoczyło się inaczej, z pewnością nie sprzedałabym tych skarbów, szanowanych w dzieciństwie, przechowywanych pieczołowicie w dorosłości, generujących najlepsze wspomnienia, jakie udało mi się zebrać. Gdyby życie potoczyło się przewidywalnym torem, byłabym z pewnością w innym miejscu teraz: nie tylko topograficznie, ale i mentalnie. Gdyby życie nie walnęło kiedyś mną o ścianę, wszystko byłoby inaczej - no, przynajmniej dużo elementów. Bo niespodzianki nawiedzają także naszą wykalkulowaną normalność.
Ale stało się, jak nie miało. I jest.
Zabawki pozostały na zdjęciach. A ja porządkuję pliki w kompie, zgrywam to, do czego nie będę już raczej zaglądać. Zanim znikną mi z widoku, chcę się podzielić nimi z Wami. Może także obudzą w Was beztroskie wspomnienia z dzieciństwa...
W poprzednim poście pokazywałam zabawki zdecydowanie damskie. Ale prawda jest taka, że na początku bawiłam się tylko tym, co odgórnie adresowano dla chłopców.


Czy to dlatego, że miałam być dzieckiem płci męskiej, czy może dlatego, że do 10 r. życia wyglądałam jak chłopiec, odliczając ten czas, gdy przeszło rok nie strzyżono mi włosów (Komunia ;-)). Nie mam pojęcia, niech się wypowie spec od gender ;-), ale żadne garnuszki i lale nie dostarczały mi nawet tego cienia ekscytacji jak ustawianie na podłodze wiosek indiańskich i aranżowanie wojen.
Mojego ulubieńca Husarza zostawiłam sobie na pamiątkę, podobnie, jak kiepsko wykonanego Powstańca Warszawskiego.


Inne militarne bogactwo zasiliło zapewne cudze kolekcje. Był to jeszcze ten okres, w którym na Allegro można było sporo zarobić na takich drobiazgach, więc patrząc komercyjnie, wstrzeliłam się (!!!) ze sprzedażą w korzystny czas.










Trochę wahałam się przy sprzedaży Indian. Dziś zapewne zachowałabym ich sentymentalnie.











Zwłaszcza tych malowanych przez Babcię. Niewiele można było znaleźć pod Jej dachem - raczej barwniki do tkanin, skóry i lakiery do paznokci.





Nikt nie pomyślał o farbkach modelarskich, ale prawdopodobnie było to dla nas i tak za drogie... Niektóre postacie z czasem weszły w reakcję - farba zaczęła się lepić i odchodzić całymi płatami. Wymyśliłam więc sobie, że Rdzenni Mieszkańcy Ameryki, zapadli na ciężką chorobę przywleczoną przez "blade twarze" i wioska wymiera. Pod koniec zabawy, płakałam nad nimi całkiem serio ;-)
Groteskową przygodę, miały poniższe figurki:


Kupił je jakiś Rosjanin. Zapakowałam panów bardzo starannie i wysłałam w długą podróż. Zaiste, okazała się naprawdę długa. Po 4 miesiącach nieszczęsny nabywca przestał pytać, kiedy otrzyma przesyłkę. Po 8. otrzymałam zwrot, z adnotacją: "Zbyt mała paczka".
;-S. Ot, Rosja!
A to już dotarło do mnie w dorosłości.





Zbyt długo nosiłam się z renowacją wagi, bo zdarzenia losowe ostatecznie odebrały mi chęć i siły do takich wyczynów. Dziś powiem tylko: szkoda.
A to jeszcze jedna fotografia, znaleziona w starym pliku. Moja kotka Padlinka, która przedwcześnie opuściła ten najtrudniejszy ze światów, patrzy na wróble i śnieg rozmiękający na szybie. Nie pamiętam chwili robienia zdjęcia, być może pstryknęłam je nawet przypadkiem, testując ustawienia, ale instynktownie tęsknię do ciepła tej chwili...


CDN...

środa, 14 września 2016

Nie taki straszny PRL. Jak pożegnałam dzieciństwo. Część 1.


Pewnego dnia, świat spadł mi na głowę. I gdy tak wiele legło w gruzach (a nie mogłam przewidzieć, bo niby skąd, że to dopiero prolog do kolejnych tragedii), wzięłam się za porządki w życiu. Najpierw te materialne. Wydobyłam z czeluści babcinej piwnicy i własnej antresoli, moje zabawki. Bo choć swe dzieciństwo mogę ostemplować wieloma znakami zapytania, a czasy ogólnie były specyficzne, nie jestem w stanie narzekać na brak zabawek! I cokolwiek mówi się dziś młodszym pokoleniom o epoce PRL -u, nie wierzcie w te puste półki. One były owszem, ale tylko w Stanie Wojennym. Jasne, że nijak ma się to do współczesnego zalewu towarów. Lecz zabawek nie brakowało. Naszych, rodzimych, zazwyczaj bardzo trwałych i do tego starannie wykonanych, mimo ciągłych niedoborów tworzyw. Kiedyś można było zbudować markę tylko na solidnym produkcie, a nie na jednorazowym badziewiu. Choć, oczywiście, szmira też była powszechnym zjawiskiem...
Nie przelewało nam się nawet, jak na tamte skromne, mało wyszukane czasy. A jednak zabawek z każdej dziedziny miałam tyle, ile chciałam. Owszem - bezskutecznie wzdychałam do tych z Pewexu: lego, żelaźniaków, Monchhichi... Cóż, produkty totalnie poza naszym zasięgiem i nie raz trzeba było ratować się repliką, jak w przypadku tych małpek...




To, co odróżniało naszych producentów od dzisiejszego złodziejskiego Chińczyka, to własne opracowanie istniejącego tematu. Można było ściągać, inspirować się ambitnie lub nie, ale nie było mowy o pirackiej kopii firmowego produktu, bez sygnatur i z przekształconą nazwą oryginalną! Ten tupet, to domena XXI wieku...
Wszystko, co wypuściły na rynek kreatywne spółdzielnie rzemieślnicze, było w zakresie ręki i kieszeni mocno przeciętnego Polaka lat '80 XXw.  




(Sklep jako miejsce pracy inspirował mnie ogromnie. Różnorodni klienci, towary, pieniądze... Dlatego bardzo się ucieszyłam, znajdując pod choinką wagę. Ale plastikowe odważniki, rozczarowały mnie okrutnie! Po Mamie miałam miniaturowe odważniki mosiężne. Tylko one przetrwały po dziś dzień. Sama waga, choć o pięknym kształcie, była z plastiku. Do zabawy, dostałam zaledwie jej smętne resztki. Pamiętam kolory - jasno chabrowy i czerwony...)




(Po pierwszym lecie na wsi, zachwyciłam się krowami ;-). Wiecznie zapracowana Mama zleciła zakup takiej zabawki bardzo mobilnej Babci, która nie dość, że z racji własnej firmy przemieszczała się samochodem, to jeszcze wyjeżdżała "ZAGARNICĘ"!!! - oczywiście do państw bloku wschodniego:-) ...



Zwierzę kupiła mi w Polsce, w Smyku. Ucieszyłam się bardzo, ale zareklamowałam brak wymienia.
"Nie narzekaj", usłyszałam. "To jest byczek, chłopiec!". Cóż, musiałam wybaczyć ten mankament. W końcu nikt nie jest doskonały... Nazwałam go Fernando)




(Pamiętam, że butelka z mlekiem o podwójnej konstrukcji, miała w środku biały płyn. Rozlewał się po ściankach w zależności od kąta nachylenia. Wyglądało to realistycznie. Można było jeszcze nabyć butelki z kolorową cieczą i naklejką: "sok". Nad pionowym napisem, zamiast krowiej głowy występowały owoce. Niestety czerwony, lub żółty płyn z upływem czasu tak samo doszczętnie wysychał...)  











Zaliczałam się do małoletnich osób, szanujących swój dobytek, skutkiem tego stał się mimowolny zbiór przedmiotów w bardzo dobrym stanie.
Ogarnęła mnie irytacja. Zasypana życiowym gruzem, nie potrafiłam ze spokojem patrzeć na te artefakty dzieciństwa. Cynicznie lśniące (tak, jak je włożyłam przed laty do kartonów, żegnając jakiś etap życia) "spoglądały" na mnie i to, co zgotował mi los. Bez sentymentu, wystawiłam niemal wszystko na Allegro, rozgrzeszona (a może zmotywowana) brakiem dzieci. Za uzyskane pieniądze, kupiłam dużo innych, potrzebnych mi i dających wtedy radość rzeczy. Pewnie, gdym przewidziała niemal nagłą śmierć Mamy, zostawiłabym to, co otrzymałam od Niej. Ale nie przewidziałam ani tego, ani innych zdarzeń... Więc zostały mi tylko robocze fotografie, pstryknięte niedbale w celu handlowym.
CDN...