Jako dziewczynka i nastolatka, poświęcałam całe wieczory na lepienie z modeliny. Od początku dobrze mi to szło, do tego stopnia, że z sukcesem, sprzedawałam swoje figurki, oraz biżuterię w warszawskich sklepach z upominkami. Moja pierwsza artystyczna praca, mogła zaistnieć tylko przed morderczym dla wszelkich "rękotwórców" zalewem chińskiego, sztampowego chłamu za grosze.
Później, zarzuciłam lepienie, tak komercyjne, jaki i dla przyjemności - zresztą i dostępnej w sklepach modelinie, musieli zmienić recepturę, na coś w rodzaju ciągnącego się ciasta, które nie poddawało się żadnemu formowaniu. Po co produkować takie buble? No, jak to? Ktoś się przecież nabierze!
Pod koniec liceum, bawiłam się masą solną. Efekty można odnaleźć na tym blogu. Dobrze wyrobiona, wysuszona, wypieczona i polakierowana - żyje latami.
Zawsze marzyła mi się tak po cichu, próba w ceramice. Od dziecka kochałam ten rodzaj rękodzieła, może dlatego, że niemało go zdobiło mój domu. Lecz albo nie było czasu na takie zajęcia, albo wygodnego miejsca, gdzie je organizowano, albo zwyczajnie - finansów domowych. Z zachwytem oglądałam w latach akademickich, prace mojej utalentowanej koleżanki. A później zdarzenia losowe i nagła zmiana miejsca zamieszkania, w ogóle wywietrzyły mi z głowy takie zachcianki. Zbiegiem okoliczności, dzięki mojej nowej utalentowanej koleżance ;-), dowiedziałam się, że w legionowskim MOK, już od roku odbywają się w soboty, zajęcia z tej jakże odprężającej dziedziny sztuki! Trwają od 17.30 do 21, zatem naprawdę udaje coś sensownego zrobić. Wytwór zostaje wypalony, a następnie możemy go pomalować.
Poszkliwione rzeczy, które widziałam, robiły solidne wrażenie fantazją i rozmachem.
Muszę powiedzieć, że od czasów liceum, nie odpoczywałam tak błogo. Przypomniały mi się jesienne wieczory w świetlicy z malowaniem butelek i wytapianiem kolorowych świec. W oderwaniu od domowych trosk i własnych niepokojów. Gdzie liczyło się tylko wykonanie własnego projektu.
Co postanowiłam zrobić na pierwszy ogień? A no, naszkicowaną tuż przed wyjściem z domu, płaskorzeźbę z moim ulubionym ptakiem - dziką gęsią.
Dowiedziałam się, że jeśli chcemy dokleić jakieś elementy z innego kawałka gliny, musimy użyć specjalnego kleju, ponieważ po wyschnięciu te fragmenty, zawsze odpadną. Co zrobiłam? Oczywiście zapomniałam o tej regule ;-) I przykleiłam kilka piórek mojej gąsce na "słowo honoru". Nie pozostało mi nic innego, jak je wprasować bambusowym patyczkiem i liczyć, że gęś jednak zachowa trochę dobrej woli i nie wyłysieje ;-)
A to już przed wyjściem, działalność spontaniczna. Kawałek gliny, który mi został z gąski, zmieniłam w liść klonu. Dość mocno, porysowałam go patyczkiem, więc nie wiem, czy pozostanie w jednym kawałku...
Mam nadzieję, że Linda nie zamorduje mnie za to zdjęcie ;-)
A tu już detale swojskiej, przytulnej salki w MOK - u: