niedziela, 26 października 2014

Podstawki pod szklanki w romantycznym stylu



Zrobiłam je jeszcze latem, gdy w upalne poranki zabawiałam się w loggi pracochłonną techniką dekupażu. Ale ponieważ przeznaczone były na upominek dla Magdy, sprezentowany dopiero w tym miesiącu, toteż i ów wpis musiał poleżakować w archiwum, żeby niespodzianka nie straciła mocy.
Potrzebowałam najzwyklejszych podstawek korkowych i lakierobejcy do pomalowania obu stron. Dalej to już czysty żywioł kompozycyjny twórcy i wiele warstw lakieru bezbarwnego. Posiłkowałam się serwetkami i wytłaczanymi szwedzkimi planszami do albumów, o których kiedyś już pisałam. Dodałam też przy brzegach trochę złota (to te ciemne plamy na fotografii ;-))
Uwaga: ponieważ wzór naniosłam tylko na jedną stronę, każda z podstawek uległa wygięciu, dlatego też musiałam na kilka tygodni umieścić je pomiędzy ciężkimi książkami. Być może nie był potrzebny aż tak długi termin prasowania, ale szczerze mówiąc - zapomniałam o tych kolorowych drobiazgach ;-)









piątek, 24 października 2014

Szkliwo pełne niespodzianek


Od mojego ceramicznego debiutu, upłynęło trochę czasu, ale kolejna awaria komputera, a raczej ciąg dalszy poprzednich niedomagań, nie pozwolił mi jeszcze, pochwalić się pierwszym doświadczeniem z nakładaniem szkliwa...


Mawiają, że szkliwo to prawdziwa magia. A już na pewno, proces pełen niespodzianek. Inaczej wygląda na próbkach, inaczej w słoiczku, jeszcze inaczej po nałożeniu na wypaloną rzeźbę, ale zdecydowanie, całkiem nieprzewidywalny, bywa efekt końcowy! Finał niesie ze sobą zawsze większe, lub mniejsze zaskoczenie.
W moim przypadku mniejszym zaskoczeniem był widok gotowej gęsi ;-)

Tak wyglądała wypalona:


Tak pomalowana szkliwem:


A tak wypalona ponownie:






Oczekiwałam mniej więcej takiego efektu i jestem z niego bardzo zadowolona.
Za to pozytywnie zaskoczył mnie liść! Po pierwsze, że się nie rozpadł, zważywszy na jego mocno pożyłkowaną powierzchnię. Po drugie, że zamiast dominującej czerwieni, ujrzałam tylko skromne jej akcenty, ale za to jakie! To, co wielu osobom nie przypadło by do gustu i mnie pewnie też, gdyby pojawiło się na innej rzeźbie, wyszło super na liściu, właśnie. Mowa o tych niby - kroplach rosy, które powstały wyżłobione przypadkiem...









Liść powędrował do Babci na jej urodziny. Gęś została na razie u mnie. Czekają już inne rzeczy, ale kiedy je pokażę - szczerze mówiąc: nie wiem. Z goryczą stwierdzam, że komp nadal źle działa, co oznacza kolejny jego powrót do serwisu D-:



niedziela, 5 października 2014

Rękodzieło na pchlim targu w Legionowie.


Nadranny koszmar poderwał mnie z łóżka na tyle skutecznie, że już nie byłam w stanie klapnąć ponownie. Szybko zatem wymyłam moje bardzo krótkie i przez to wygodne owłosienie, nałożyłam ciepłe ubranko, bo ranek choć krystalicznie czysty, miał prawie mroźny powiew i pojechałam do miasta na pchli targ. Od wakacyjnej wizyty zmieniło się tyle, że obie części targowiska, zostały zajęte przez sprzedawców. Analogicznie wyglądała frekwencja kupujących. Przyjemnie było popatrzeć na ludzi.



Znacznie skromniej prezentował się wybór towarów. Znowu 70 % to odzież używana. Lecz mimo szczerych chęci, nie znalazłam dla siebie ani spodni na jesień, ani bluzy. Większość niestety, to ciuszki dla dzieci. Były mikro stoiska z książkami i antykami, trochę używanych zabawek i tzw.: "mydło + powidło". Coraz mniej ciekawie to wygląda i nie zachęca do wizyt.
Tylko dwa kramy szczerze przykuły moją uwagę, bo dostrzegłam na nich wypracowane rękodzieło.
Tu charakterystyczna biżuteria Iwony i drobiazgi w technice dekupaż:



A tutaj bardzo różnorodny asortyment Jadwigi.



Największe wrażenie zrobił na mnie ten naszyjnik:


Porozmawiałyśmy chwilę i po raz kolejny usłyszałam od osoby zajmującej się rękodziełem, że legionowski rynek nie jest życzliwy takim rzeczom.
Nie wiem, czemu - miasto spore i blisko stolicy...

Oto moje skromne zakupy, które udało mi się wyłowić z morza jednorodnych towarów:





Jesienny komplet, kupiony na stoisku Jadwigi, choć nie ona jest autorką, urzekł mnie refleksyjnym klimatem i perspektywą. A także ceną ;-)




Wiele tygodni upłynie, nim znowu odwiedzę to targowisko. Pewnie dopiero około gwiazdki, jeśli życie nie wymyśli innego scenariusza i ciekawszej alternatywy ;-)      

piątek, 3 października 2014

Ceramika - mój debiut



Jako dziewczynka i nastolatka, poświęcałam całe wieczory na lepienie z modeliny. Od początku dobrze mi to szło, do tego stopnia, że z sukcesem, sprzedawałam swoje figurki, oraz biżuterię w warszawskich sklepach z upominkami. Moja pierwsza artystyczna praca, mogła zaistnieć tylko przed morderczym dla wszelkich "rękotwórców" zalewem chińskiego, sztampowego chłamu za grosze.
Później, zarzuciłam lepienie, tak komercyjne, jaki i dla przyjemności - zresztą i dostępnej w sklepach modelinie, musieli zmienić recepturę, na coś w rodzaju ciągnącego się ciasta, które nie poddawało się żadnemu formowaniu. Po co produkować takie buble? No, jak to? Ktoś się przecież nabierze!
Pod koniec liceum, bawiłam się masą solną. Efekty można odnaleźć na tym blogu. Dobrze wyrobiona, wysuszona, wypieczona i polakierowana - żyje latami.
Zawsze marzyła mi się tak po cichu, próba w ceramice. Od dziecka kochałam ten rodzaj rękodzieła, może dlatego, że niemało go zdobiło mój domu. Lecz albo nie było czasu na takie zajęcia, albo wygodnego miejsca, gdzie je organizowano, albo zwyczajnie - finansów domowych. Z zachwytem oglądałam w latach akademickich, prace mojej utalentowanej koleżanki. A później zdarzenia losowe i nagła zmiana miejsca zamieszkania, w ogóle wywietrzyły mi z głowy takie zachcianki. Zbiegiem okoliczności, dzięki mojej nowej utalentowanej koleżance ;-), dowiedziałam się, że w legionowskim MOK, już od roku odbywają się w soboty, zajęcia z tej jakże odprężającej dziedziny sztuki! Trwają od 17.30 do 21, zatem naprawdę udaje coś sensownego zrobić. Wytwór zostaje wypalony, a następnie możemy go pomalować.
Poszkliwione rzeczy, które widziałam, robiły solidne wrażenie fantazją i rozmachem.        

Muszę powiedzieć, że od czasów liceum, nie odpoczywałam tak błogo. Przypomniały mi się jesienne wieczory w świetlicy z malowaniem butelek i wytapianiem kolorowych świec. W oderwaniu od domowych trosk i własnych niepokojów. Gdzie liczyło się tylko wykonanie własnego projektu.
Co postanowiłam zrobić na pierwszy ogień? A no, naszkicowaną tuż przed wyjściem z domu, płaskorzeźbę z moim ulubionym ptakiem - dziką gęsią.




Dowiedziałam się, że jeśli chcemy dokleić jakieś elementy z innego kawałka gliny, musimy użyć specjalnego kleju, ponieważ po wyschnięciu te fragmenty, zawsze odpadną. Co zrobiłam? Oczywiście zapomniałam o tej regule ;-) I przykleiłam kilka piórek mojej gąsce na "słowo honoru". Nie pozostało mi nic innego, jak je wprasować bambusowym patyczkiem i liczyć, że gęś jednak zachowa trochę dobrej woli i nie wyłysieje ;-)

A to już przed wyjściem, działalność spontaniczna. Kawałek gliny, który mi został z gąski, zmieniłam w liść klonu. Dość mocno, porysowałam go patyczkiem, więc nie wiem, czy pozostanie w jednym kawałku...




Mam nadzieję, że Linda nie zamorduje mnie za to zdjęcie ;-)



A tu już detale swojskiej, przytulnej salki w MOK - u: