piątek, 22 stycznia 2016

Szklane PS.


I jeszcze małe post scriptum, dla tych, którzy zajrzeli tu poprzednim razem z przyjemnością. Skoro choinki nadal u mnie stoją, a stoją, bo od wielu lat preferuję sztuczne, zaś nikt z Was chyba nie wie, co będzie za rok, to czemu czekać tak długo - tym bardziej, że zima z opóźnieniem, ale w końcu roztoczyła swoje białe uroki... A w tej scenerii kolorowe szkiełka jak najbardziej znajdują swoje uzasadnienie. Zresztą dla mnie, jako kolekcja, są zasadne zawsze ;-).

2 ulubione grzyby, choć gwarantuję, że tych nakrapianych motywów można znaleźć w moim zbiorze znacznie więcej:



Ten na długiej nóżce, Babcia dostała od swojej teściowej w latach'60 XXw.
Okrąglutki jest przynajmniej o dekadę nowszy.

Bałwanki nie zaznały u nas szczęścia, tłukły się na potęgę w moim dzieciństwie mimo, że miałyśmy po kilka egzemplarzy każdego rodzaju. Coś tam jeszcze ocalało u Babci. Tego, naprawdę ogromnego, zdobyłam już jako dorosła pannica. Swoim zwyczajem upatrzyłam ów jakże atrakcyjny eksponat, na wystawie jakiegoś sklepu. Bo zaraz po nowym roku, rozpoczynałam dreptanie po starych dzielnicach Warszawy w nadziei na podobne łupy...



Japonkę nieco nachmurzoną i zezowatą, (ale cóż to szkodzi) dostałam w latach'80 na Mikołajki. Moje wczesne dzieciństwo, to zawsze składowanie zdobytych bombek na górnej półce regału przez cały grudzień. Nie było roku bez dokupywania nowych ozdób. Japonka ma swoją siostrę bliźniaczkę w czerwonym kimonie, też zezującą ;-)


Piesek przycupnął w głębi choinki. U Babci jest jego brat w innych kolorach. Pochodzi z przełomu lat '60 i 70. Uwielbiam tę postać!


Świeczka na klipsie i plastikowy kominiarczyk wklejony w szklaną, przezroczystą bombkę w kolorze bursztynu, to jedne z babcinych plonów dorocznych podróży do Czechosłowacji (lata'80):



Trójstronna, potężna Kura Trójki Udziałowców - kupiona w Cepelii tego samego dnia, co Kot Mikołaj (patrz: poprzedni wpis). Była dużo droższa od niego! Dlatego ja, Mama i Babcia zrzuciłyśmy się solidarnie na to cudo. Każda miała swoją własną część Kury ;-)))  
      



Jakże skromnie na tym tle wygląda kogucik z lat '60...


Ułamek podzbioru sopli, w większości z drugiej ręki:



A to już nowy wytwór, (po roku 2000) oklejony aksamitem, obszyty cekinami. Ani ładniejszy, ani brzydszy - po prostu inny, jak inny jest dzisiejszy świat.

niedziela, 10 stycznia 2016

Choinkowe koty i garść rodzinnych wspomnień


Tradycyjnie jak, co roku w styczniu (bo w grudniu niemal nigdy nie mam na to czasu ;-)), przedstawiam kolejny (czwarty już) odcinek mojej prywatnej historii ozdób świątecznych. I choć do wszelkich świąt z wyjątkiem osobistych rocznic, od dobrych kilku lat mam stosunek niezaangażowany, choinki i koszyczki z pisankami, taktuję jako szczególnie miłą część polskiej tradycji. Jako społeczną umowę, że dany motyw, ma od tej, czy innej chwili, stać się symbolem pewnych wydarzeń i stanowić część związanego z nimi rytuału. Chętnie też, te barwne aspekty wizualne, zapraszam dwa razy do roku na grunt swojego domostwa...
Wszak zawsze, choćby mimochodem miło jest zerknąć na kolorowe światełka i odbijające ich blask, barwne bombki. Nie jestem psychologiem, nie wiem więc, czemu akurat to w większości z nas wzbudza emocje. Ja traktuję sprawę materialnie ;-) Tak wyszło, że jestem trzecim pokoleniem, kupującym z zamiłowaniem ozdoby choinkowe i zgłębiającym ich historię. Chciał, nie chciał - odziedziczyłam ogromną kolekcję! I choć robię to praktycznie już tylko sama dla siebie, bo wzrok Babci jest od pewnego czasu bardzo słabiutki, a los napisał taki scenariusz, że nie ma innych zaangażowanych osób obok, pielęgnuję czule tych kilkadziesiąt pudełek, pełnych cienkiego szkła, papieru, plastiku, brokatu, suchych kolek oraz ... wspomnień.

A jak w ogóle wygląda oficjalna historia bombek? We wszystkich publikacjach, przewija się data: 1847. Wtedy to niejaki Hans Greiner, ubogi pracownik huty szkła, wpadł na pomysł stworzenia szklanych wydmuszek do udekorowania choinki. Podobno nie miał pieniędzy na owoce, słodycze i orzechy, którymi tradycyjnie zdobiono świąteczne drzewka. Nie ma to jak dziewiczy, chłonny rynek i nowatorski pomysł. Ten okazał się sukcesem :-D. Z czasem wzornictwo wzbogaciło się o bombki w kształtach przedmiotów codziennego użytku, takich jak: buty, instrumenty muzyczne, a także zwierzęta i wszelkie postacie. W mojej kolekcji jest mandolina, pantofelek, koty, psy, rajskie ptaki i kury. Są Mikołaje, pajace i różne dziewczyny.


A nawet Fiat 126p.


Podobno, najstarsze matryce to te z orzechami laskowymi i włoskimi, oraz owocami. Ostatnie orzechy włoskie powstały w polskich wytwórniach ponoć na przełomie lat '70/80. Jakże dziko marzyłam jako dziewczynka o takiej ozdobie lśniącej na moim drzewku... W końcu już jako dorosła kobieta, spotkałam sztuczną choineczkę na wystawie jednego z warszawskich butików na zapleczu reprezentacyjnej ulicy. Właścicielka udekorowała ją właśnie złotymi orzechami włoskimi! Długo musiałam ją namawiać, żeby dała mi jeden orzech w zamian za inną bombkę :-). Na szczęście zadziałał mój dar przekonywania... Orzecha nie odnalazłam w tym roku, gdy ubierałam moje 3 choinki. Ukrył się gdzieś pośród tekturowych przegródek, waty i gazet. Wszak nigdy nie udaje się powiesić wszystkiego... Ale laskowy jak widać, otrzymał w tym sezonie swoją miejscówkę.
Dodam jeszcze, że Babcia stwierdziła, iż za jej czasów, "bombkami" nazywano formy kuliste, natomiast kształty przedmiotów, zwierząt i owoców, nosiły miano "świecidełek". Dziś te rozgraniczenia odeszły już chyba do lamusa. Dla mnie i większości z Nas, to po prostu ozdoby choinkowe.  

To co dobrze pamiętam z dzieciństwa, to wysyp wszelkich rozmiarów szyszek, oraz muchomorków. Dziś ze świecą szukać tych motywów w bieżącej produkcji... Moja Rodzina zgromadziła jednak dużo rodzajów owych leśnych atrybutów...



Ale ja dziś chciałam napisać tak po prostu słodko i zabawnie - głównie: o kotach...
To był ten pierwszy i długo jedyny kot choinkowy w moim domu, duuużo starszy ode mnie.
Biały, brokatowy, jak skąpany w śniegu. Babcia wyłudziła go od swojej koleżanki Zosi na przełomie lat '60/70 XX wieku. Jako przedszkolna kruszyna nazwałam go Kotem Śnieżnym i tak już zostało.


Kolejny chronologicznie był Kot Saper. Zakupiony w latach'70 XX wieku.
Ochrzciłam go tym mianem jako kilkuletnia dziewczynka. Czemu? Bo buzię miał kocią wraz ze skośnymi oczami drapieżnika i jednoznacznymi wąsami, za to uszy... No, spójrzcie tylko! ;-))) I jeszcze ten zielony kolor...


Saper nadtłukł się gdzieś na początku mojego liceum. Nie płakałam za nim zbytnio. Wiedziałam, że Babcia zawsze kupowała każdą bombkę minimum w 2. egzemplarzach. Podczas porządków u Niej w gorący dzień czerwca ubiegłego roku, odkryłam fioletowego bliźniaka Sapera.
- Bierz, co chcesz - usłyszałam.
- Teraz? A po co mi bombki w środku lata? - odparłam zgorszona - Przypomnij mi o tym w grudniu!
I Babcia przypomniała ;-)) Zielony Saper wisi na sztucznym drzewku w sypialni, fioletowy w pokoju, do którego odważam się wpuszczać nielicznych, odwiedzających mnie gości.


Kolejne koty na choinkę, to czeska (czechosłowacka) produkcja. Plastikowe, malowane kule udające szkło i pluszowe kończyny z drutami w środku. Z rodzinnych opowieści wiem, że podobne cuda można było nabyć za PRL - u w sklepach papierniczych, jeśli ktoś miał tyle siły, aby odstać w długim ogonku kolejki. Ozdób nie sprzedawano na sztuki, tylko w płaskich, tekturowych pudełkach z plastikowymi przegródkami. W środku losowo można było znaleźć: warianty aniołków, Mikołajów, różnych zwierząt, gwiazd i figur geometrycznych...
 



Za jednym z kocurków wisi delikatne, drewniane serduszko decoupage ze słodkim rudzielcem. To tegoroczny dar od mojej Koleżanki Zurineczki, która sama tworzy takie cudeńka. Poniższe kolorowe kociaki, to również jej dzieła:



Znacznie wcześniej przed nimi, pod moim dachem zamieszkał spory kot w czapce Mikołaja. Kupiony na początku mych studiów w warszawskiej Cepelii, gdzie zawsze tuż po świętach biegłam zobaczyć czy są jakieś promocje. Lecz mimo zniżek i tak ceny jak na tamte czasy oraz zasoby pieniężne były dla mnie trudne do przełknięcia. Dlatego MiKOTołaj został kupiony wspólnym wysiłkiem finansowym, czyli na spółkę z Mamą ;-)


Dość spora bombka z dwoma ciemnymi kociakami też trafiła pod mój dach metodą wymiany. Odkąd pamiętam w Al. Jerozolimskich mieścił się zieleniak, w którym zawsze robiłyśmy zakupy, to jest do momentu likwidacji większości sklepów użytkowych - spożywczych w centrum Warszawy i maniackim otwieraniu w ich miejscu kawiarni. Tam też, już drugi rok z rzędu w sezonie świątecznym wieszali tę bombkę. Zdobyłam się więc na odwagę, weszłam do sklepu tym razem nie w celu zrobienia zakupów i wyjaśniłam o co mi chodzi. Pani nie była zbyt chętna rozstaniu z ozdobą, ponieważ miała do niej sentyment. Przekonał ją chyba ten argument, że jestem zakręconą kolekcjonerką, oraz propozycja otrzymania 3. innych bombek w zamian. Kazała przyjść za tydzień, gdy będą rozbierać choinkę. W tym czasie drżałam z niepokoju, czy nie rozmyśli się przypadkiem. Ale nie! Pani dotrzymała słowa i tak zdobyłam, co chciałam.    


I jeszcze 2 koty kupione na Allegro (pisałam o nich). Błękitny Kot Lodowy i złoty Kot Bez Ucha - jak widać biedak nadal nie doczekał się ode mnie rekonstrukcji ;-)).



Wpis otworzył kotek syjamski, kupiony na mą prośbę przez Babcię w 2013 r. (i wtedy też mimochodem go zaprezentowałam). To maleńkie cudo sprzedawała luksusowa kwiaciarnia przy warszawskim Pl. Konstytucji.
A tu jeszcze jako bonus do wpisu: bombka, którą ogromnie lubię, z samego początku lat '50 XX wieku. To dar mojego Dziadka dla maleńkiej Mamy. Dar o tyle znamienny, że Dziadek był bardzo skąpy i zakup pudełka bombek musiał ostro trzepnąć go po kieszeni ;-)))


Oraz Agatka z pierwszej, polskiej dobranocki, autorstwa Wandy Chotomskiej. Agatkę Babcia kupiła na początku lat'60 XX w. Jest u mnie w domu jeszcze duża wersja tejże Agatki z nieodłącznym Jackiem, ale to jedne z tych bombek, których nie umiem jakoś powiesić w nowym mieszkaniu tak, jakby ich miejsce na zawsze zapisane zostało w tamtym kontekście, w przestrzeni już nieistniejącej, przestrzeni wspomnień i odległego dzieciństwa...
CDN za rok.