piątek, 31 lipca 2015

Niebo - woda - Ziemia. Ceramiczne spojrzenie na przyrodę i moje przygody z rybami.


Tytuł mówi sam za siebie: dziś będzie o wszystkim. Począwszy od maleńkiego, wycyzelowanego obrazka, wielkości spodeczka, albo podstawki pod szklankę, skończywszy na rybich wisiorkach...
Zacznę od drzew, prawie miniaturowej płaskorzeźby, mam nadzieję, że pierwszej z cyklu pór roku, który gdzieś tam mi w duszy świta. Taki motyw zawsze korci, aby opracować go w różnych wariantach i wyciągnąć zeń wszystko, co w sobie kryje. Nie tylko więc barwę i nastrój. Myślałam też o różnych porach doby, bo przecież sama doba, daje wielkie pole do popisu każdemu twórcy! Na dobrą sprawę, eksperymentowałam komercyjnie, ale Babci tak się spodobał ten drobiazg, że wycofałam go z aukcji i zawiesiłam u Niej na ścianie ;-)





Tutaj już ciąg dalszy robaczywych inspiracji, a właściwie - konkretnego projektu poświęconego tym owadom, które wzbudzają naszą nieufność, lęk, a czasem wręcz wstręt. Niepotrzebnie. Tak naprawdę, to my dla nich stanowimy dużo większe zagrożenie. Miał być tryptyk, ale ostatecznie wykonam przynajmniej 4 prace w tym cyklu. Po kowalu bezskrzydłym, efektownym pluskwiaku, nie lubiącym samotności, spotykanym przez nas często na cmentarzach w ciepłych, zacisznych miejscach, pokusiłam się o zrobienie rzeźby innego "potwora". Oto nasza poczciwa paskuda: Mucha.





W rybach zakochałam się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, w domu moich Opiekunów. Tak samo wpadłam tam w uwielbienie dla dogów niemieckich, które ja i A. traktowałyśmy czasem jak... kucyki. Wsiadałyśmy na nie na chwilę, żeby przewiozły nas przez pokój. Na szczęście szybko wyperswadowano nam tę sportową rozrywkę, tłumacząc, że uszkodzimy psom kręgosłupy. Na doga, w ciasnej kawalerce, nie mogłam liczyć, choć miłość mą odwzorowałam w pierwszej "powieści" jaką napisałam jeszcze w podstawówce - o psach, właśnie.  
Ale wróćmy do ryb. Tata A. wyprosił Mamę, żebym mogła postawić maleńkie akwarium u nas w pokoju. Miałam 11 lat, gdy dostałam wreszcie własny akwen, pierwszego mieczyka i kilka gupików. Były to rybki żyworodne więc niecierpliwie oczekiwałam na przychówek. Mieczyk był oczywiście czerwony, miał czarny ogonek i okrągły brzuszek. Otrzymałam tę rybkę w dobrej wierze, jako samiczkę "przy nadziei". Z braku ciekawszych pomysłów, nazwałam ją Kotna. Jak wielkie było moje rozczarowanie, kiedy dolna płetwa ogonowa Kotnej, wydłużyła się w charakterystyczny dla samca, czarny miecz! ;-). Wybaczyłam Kotnej ten defekt i przechrzciłam ją na Kotnego. To była pierwsza rybka, którą pokochałam gorąco i jeszcze goręcej opłakiwałam, gdy umarła. Wyłam tak rozpaczliwie i rozgłośnie, że Pan Mahomet, nasz sąsiad z Libii, przybiegł przerażony i dopytywał się, czy do dziecka nie trzeba przypadkiem wezwać lekarza... Przez 5 lat, mojej przygody z akwarystyką, otrzaskałam się, brzydko mówiąc z licznymi epidemiami, awariami grzałki, a nawet z poszczególnymi rybimi szwarccharakterami, które chowały się w zaroślach, lub muszlach i napadały niewinnych mieszkańców, demokratycznego, spokojnego, różnogatunkowego akwenu. Nie pozostawało mi nic innego, jak odłowić takiego delikwenta i odnieść go do sklepu zoologicznego z następującą adnotacją: "Nie nadaje się do mieszkania w jednym zbiorniku z normalnymi rybami" ;-). Zazwyczaj za takiego "gada" dostawałam z przeprosinami pokojowo nastawionego gupika.

   
Pamiętam rozpacz, gdy zimą (a w 100 - letniej kamienicy, nie grzało wtedy centralne; miałyśmy wprawdzie spiralny piecyk słoneczko, ale zawsze wyłączony pod naszą nieobecność), zepsuła się grzałka w akwarium, a ja tego dnia miałam w szkole bardzo dużo lekcji. Mama była w pracy i dopiero wieczorem zobaczyłyśmy, że skalary, kupione tydzień wcześniej za pieniążki odłożone z kieszonkowego, unoszą się martwo na swych płaskich bokach, niczym świeżo opadłe liście na powierzchni kałuży. Byłam już starsza, płakałam ciszej. Pan Mahomet też dawno wyjechał. Mieszkanie po nim wynajęło przemiłe, syryjskie małżeństwo. On miał na imię Abdul, imię jego żony było dla mnie zbyt trudne do wymówienia, więc i szybko umknęło mi z pamięci. Przynieśli nam po kawałku pysznego cytrynowego ciasta i jakąś pikantną zupę... Z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Mama chodziła do nich dyskutować o polityce, Proroku i komunizmie.




Pamiętam też ogromnie radosną i niewiarygodną historię, związaną z moimi rybami. W trakcie mycia akwarium w łazience, z braku bardziej adekwatnych naczyń, przelałam rybki do dwóch garnków i zostawiłam je na kuchennej szafce. Jednemu z gupików widocznie nie spodobało się tymczasowe lokum pozbawione szyb i pewnie na własną rękę, a raczej płetwę, postanowił zbadać nowe otoczenie. Mama opowiadała, że usłyszała jak coś plasnęło o podłogę, ale zlekceważyła sprawę. Miałyśmy wtedy kotkę syjamską, prawdziwą bestię, która pod drzwiami warczała na obcych jak pies słusznej postury, a agresywnych dorosłych, oduczyła podnoszenia na mnie ręki, rzucając się z pazurami celnie i boleśnie. Kiki Terrorystka, bo o niej mowa, pognała do kuchni i znalazła podskakującego na podłodze gupika. Zamiast ucieszyć się z niespodziewanego podwieczorku, wzięła rybkę ostrożnie w pyszczek i pobiegła do pokoju. Usiadła przed Mamą czytającą na kanapie książkę i zaczęła donośnie miauczeć (kto miał kota syjamskiego ten zna jego przejmujący głos, to świdrujące, gardłowe wycie). Mama przerwała lekturę, nachyliła się i zobaczyła, że u jej stóp leży drgająca ryba. Zaniosła gupika, włożyła do wody, przy aprobacie kociego mruczenia z podłogi, a maleńkie zwierzątko po chwili doszło do siebie.  


Miałam 16 lat, gdy zostawiłam za sobą dotychczasowe życie - szkołę, dom, Polskę i moje... ryby. W nowym domu, bardzo szybko, zdobyłam nowe akwarium i jego nowych mieszkańców. Ale o tym, innym razem...

poniedziałek, 13 lipca 2015

Przedwojenne plansze. Hobby naszych dziadków. Część 2.


W marcu 2014 r, pisałam entuzjastycznie o tym zjawisku... Wpierw jeszcze była "Hania", papierowa laleczka na choinkę należąca do mojej Babci, obowiązkowa, coroczna ozdoba świątecznego drzewka w naszym domu, cudem ocalała z mysiej pożogi, choć nie wolna od śladów zębów tych żarłocznych gryzoni (prezentowana na blogu o lalkach z całego świata "Dolls of the World. Blog Simran" w 2013r.) i tekturowe, wytłaczane aniołki (wpis na tym blogu z grudnia 2013r.). Wszystko to należy potraktować, jako kawał unikalnej historii tak polskiej, jak i europejskiej. Kto dziś jeszcze pamięta o takich rzeczach? Tylko przynajmniej 80 - letni staruszkowie, którzy jako dzieci, zbierali kolorowe, lśniące, wytłaczane obrazki ;-).
A jednak te niesamowite artefakty, gdzieś przetrwały i to w fabrycznym stanie! Prezentowane 2 plansze, nabyłam przeszło rok temu od tego samego Sprzedawcy na Allegro, dzięki któremu mam i pozostałe. Tak, jak tamte, charakteryzuje je precyzyjna grafika i bogata gama kolorystyczna...








Czy dziś, w dobie tej żenującej szmiry, pseudo - artystów zatrudnionych po znajomości, (córeczek, przyjaciółek, braci) ktoś pamięta o subtelnej kresce detalu? Czy komuś śni się śnić realistyczny ogół? Czy w ogóle ktoś umie tak rysować? Wątpię!!! Wszak prymitywny schemat zawojował rynek sztuki popularnej... Chyba tylko mentalny mamut, oczekuje w 2015 r. artystycznego piękna...


Zewsząd, otacza nas rozpaćkane "gie". I wmawia nam się, że to luksusowy, wyrafinowany tort ;-) Który smakuje jedynie "prawdziwej inteligencji". Ratunku!!!! Włączmy mózgi, a dużo zyskamy ;-) Nie tylko estetycznie.







Czyż nie emanują ciepłem? Słodyczą, lecz nie przesłodzeniem? Prostotą, ale nie prostactwem?...



wtorek, 7 lipca 2015

Piękne inaczej


Zawsze ciągnęło mnie do tego, co nietuzinkowe. Zwierzęta, miejsca, sytuacje... Gdy innych blokował strach, lub obrzydzenie, ja musiałam przyjrzeć się i wyrobić własną opinię... Zazwyczaj dostrzegałam dużo więcej i odchodziłam z uczuciem satysfakcji ;-).
Lakonicznie przedstawiam dwie zawieszki ścienne: