środa, 12 września 2012

Wędrówki archiwalne: Stadion Dziesięciolecia.


O Stadionie Dziesięciolecia, najsławniejszym, nie tylko w kraju nad Wisłą targowisku (o, przepraszam: "Centrum Hurtowo - Detalicznym"), napisano i powiedziano już zapewne wszystko. Dlatego dodam od siebie jedynie kilka własnych migawek sprzed paru lat.
I nie patrzę tu już na poprawność ujęć, czy światło, ale na walory czysto archiwalne...




Dopiero w ostatnich już latach działania Centrum, zdobyłam się na kruchą odwagę, mimo wielu sytuacji, które do najmilszych nie należały i zdecydowałam się na małą dokumentację. Trudno mi było pogodzić się z faktem, że miejsce tak ważne dla mnie od dzieciństwa, zniknie bezpowrotnie z mapy mojego miasta i nie pojawi się w zastępstwie nic, co by choć śladowo rekompensowało tę stratę.
Targowisko mieściło się o rzut beretem od mojego domu - w odległości, którą pokonywałam w ciągu 10 minut, pierwszym z brzegu tramwajem. Już w drodze, jeśli wyszło się z domu odpowiednio wcześnie, można było spotkać spóźnionych handlarzy z tobołami. Ale zazwyczaj, co wiem od sąsiadki, sprzedającej tam przez lata futra, miejsca zajmowało się już o 4 - 5 rano, w myśl pierwotnej zasady: "kto pierwszy ten lepszy".  

Mój pierwszy emocjonalny związek ze Stadionem, nawiązał się, gdy miałam 11 lat. Tuż po owocnych obradach Okrągłego Stołu, co znacznie rozszczelniło granice, wchodziłam aktywnie w nową rzeczywistość i uczyłam się funkcjonować w jej realiach. Jako młodziutka, ale wyrośnięta uczennica podstawówki, sprzedawałam ze stolika turystycznego... herbatę z przemytu, należącą do sąsiada. Raz nawet powierzono mi torbę radzieckich kamizelek kuloodpornych :-). Zarobione pieniądze (dostawałam jakiś procent od każdej sztuki), przepuszczałam zaraz na pobliskim stoisku kaset audio, na nowości Sinead O' Connor, Depeche Mode i Madonny.    

W tamtych czasach Stadion zdecydowanie miał barwy sierpa i młoda, ale urzekające militarne gadżety, czapki z czerwonymi gwiazdami, czy te mniej hardcore'owe, jak kolorowe matrioszki, czy choćby szklane łabędzie, były poza zasięgiem mojej kieszeni. Po raz pierwszy też, właśnie tam, zetknęłam się z prawdziwą, niemiecką czekoladą, i dziwiłam się, że można ją kupić, ot tak, normalnie, a nie w Pewexie za obcą walutę. Nowa, post-peerelowska rzeczywistość, zapowiadała się bardzo kusząco...

Na stadionowe zakupy, przyjeżdżałam przez kilkanaście lat. Najpierw w obstawie dorosłych, później samodzielnie. Moim głównym celem były nielegalne płyty, bo ani kieszonkowe, ani akademickie prace w tzw. "okienkach" przed zajęciami, ani nawet stypendium naukowe - nic nie było w stanie osiągnąć nierealnego pułapu cenowego oficjalnej fonografii.
Kupowałam też efektowne, zazwyczaj do pierwszego prania - ciuchy. Niestety i to nie było wynikiem pragnienia, ale wymogiem studenckiej kieszeni.
Stadion, zwłaszcza wyższe jego partie, nie był najsympatyczniejszym miejscem dla młodej, samotnie włóczącej się niewiasty, ale ciągnęło mnie tam jak magnes - okazje cenowe, koloryt, specyfika. Różnorodność typów ludzkich, nastrojów, języków. Taki świat w pigułce.




Z biegiem lat, zwłaszcza u schyłku Centrum, gdy zamknięto już kopułę i zostały tylko dolne obszary targowiska, ludność z byłego ZSRR, zastąpili Azjaci. Było całkiem inaczej, inna egzotyka, inny krąg kulturowy, ale wciąż jeszcze fajnie, choć mniej już swojsko.






 I ten odwieczny bałagan: tony kartonów, folii, unoszących się papierów. Śmietnik w centrum stolicy.


A jednak dziennie przewijały się tam tysiące osób... Zatem była potrzeba istnienia takiego miejsca.
Dziś pozostały tylko zdjęcia, wspomnienia, anegdoty.
Wyprowadzałam się z Warszawy, gdy wznoszono Stadion Narodowy. Przyznam, że ładnie się prezentuje z daleka. A jakoś mnie tam nie ciągnie. Choćby w pobliże. Bo i po co?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz