Tylko w jednym pokoju, trafia mi się piękna podłoga. W tym
największym , reprezentacyjnym, w którym spędzałam też najwięcej czasu. Poprzedni
lokatorzy, właśnie tam położyli nowe panele, które mnie zachwyciły swym wzorem
i kolorytem. Inne w pozostałych pokojach, znoszę z ich barwą i mankamentami,
powstałymi na skutek użytkowania, z anielskim spokojem. Ale okoliczności
sprawiły, że w centralnym miejscu dużego pokoju, 2 panele uległy uszkodzeniu.
Zawiniłam nieumyślnie, sprowokowana sytuacją zewnętrzną i do tej pory pluję
sobie w brodę. Dwa lata temu, było równie upalne lato jak w tym roku. Do tego
Spółdzielnia zafundowała nam remont elewacji z dociepleniem (11 – centymetrowa
warstwa styropianu). Ze względu na monstrualnie wysokie temperatury, panowie
rozpoczynali pracę o 5.30. Nie mogłam nawet otworzyć okna, bo drobinki
styropianu, jak płatki śniegu, wpadały dziesiątkami do środka. Dodatkowo jeszcze rozwieszono
nam przy samych oknach szare płachty. Niby ażurowe, ale przy takim upale, z
równym powodzeniem, mogłyby być z baraniego kożucha. W takim więc, totalnym
chaosie i ogłupieniu, rozłożyłam na podłodze przy drzwiach balkonowych folie, a
na nich ustawiłam suszarkę. Rozwiesiłam tam pranie by ekspresowo wyschło w
porannym słońcu. Nie przewidziałam, że woda podcieknie pod te celofany i
wybrzuszy brzegi paneli. Jeden był już wcześniej zarysowany. Więc teraz miałam
prawdziwą masakrę. Rozpłakałam się na ten widok, tym bardziej, że co rano
słońce podkreślało wszystkie uszkodzenia. No żeby to jeszcze w kącie się
zrobiło, albo koło łóżka lub pod regałem… Nie znalazłam chętnego, który by
zechciał nawet za porządną opłatą, wymienić uszkodzone panele. Niby w kraju
bezrobocie, ale tutaj nikt nie miał zamiaru poświęcić czasu na taką operację. Ręce mi opadły, patrzeć na dzieło zniszczenia
nie mogłam. Na szczęście zajmowałam się już wtedy dekupażem.
Kocie obrazy to już nie zwykła serwetka, ale drogi papier ryżowy, a lekko lśniącej powierzchni i ciekawej fakturze:
Oj, dużo warstw lakieru w to poszło i jeszcze nie widzę
finału. Tym bardziej, że moja kotka, Recydywa, lubi sobie czasem podrapać… ;-)
A, że jeszcze obsesyjnie poluje na każdego owada – od drozofili po wielką ćmę, to te
naklejane, podziałały na nią jak narkotyk ;-). Krążyła, drapała i usilnie
chciała pożreć…
No, kto to słyszał, by tak drażnić kota i motylki przykleić
mu na podłodze!
Oczywiście nie przewidywałam u siebie aż takich ekstrawagancji w tym miejscu, ale zwykły dywanik, na którym ślizgałam się ja, a kotka urządzała surfing, nie zdał egzaminu. Na obrazie bez wątpienia nie rozbiję sobie głowy, a Dywka mam nadzieję - zrezygnuje z niemożliwych łowów....
ooo - dywan jak malowanie!
OdpowiedzUsuńmnie marzy się namalowany
dywan bezpośrednio na klepkach
lub zrobiony z płytek :)
Bajkowy dywanik sobie sprawiłaś:) Fajny miałaś pomysł:)
OdpowiedzUsuń