niedziela, 6 września 2015

Podłoga jak obraz.


Tylko w jednym pokoju, trafia mi się piękna podłoga. W tym największym , reprezentacyjnym, w którym spędzałam też najwięcej czasu. Poprzedni lokatorzy, właśnie tam położyli nowe panele, które mnie zachwyciły swym wzorem i kolorytem. Inne w pozostałych pokojach, znoszę z ich barwą i mankamentami, powstałymi na skutek użytkowania, z anielskim spokojem. Ale okoliczności sprawiły, że w centralnym miejscu dużego pokoju, 2 panele uległy uszkodzeniu. Zawiniłam nieumyślnie, sprowokowana sytuacją zewnętrzną i do tej pory pluję sobie w brodę. Dwa lata temu, było równie upalne lato jak w tym roku. Do tego Spółdzielnia zafundowała nam remont elewacji z dociepleniem (11 – centymetrowa warstwa styropianu). Ze względu na monstrualnie wysokie temperatury, panowie rozpoczynali pracę o 5.30. Nie mogłam nawet otworzyć okna, bo drobinki styropianu, jak płatki śniegu, wpadały dziesiątkami do środka. Dodatkowo jeszcze rozwieszono nam przy samych oknach szare płachty. Niby ażurowe, ale przy takim upale, z równym powodzeniem, mogłyby być z baraniego kożucha. W takim więc, totalnym chaosie i ogłupieniu, rozłożyłam na podłodze przy drzwiach balkonowych folie, a na nich ustawiłam suszarkę. Rozwiesiłam tam pranie by ekspresowo wyschło w porannym słońcu. Nie przewidziałam, że woda podcieknie pod te celofany i wybrzuszy brzegi paneli. Jeden był już wcześniej zarysowany. Więc teraz miałam prawdziwą masakrę. Rozpłakałam się na ten widok, tym bardziej, że co rano słońce podkreślało wszystkie uszkodzenia. No żeby to jeszcze w kącie się zrobiło, albo koło łóżka lub pod regałem… Nie znalazłam chętnego, który by zechciał nawet za porządną opłatą, wymienić uszkodzone panele. Niby w kraju bezrobocie, ale tutaj nikt nie miał zamiaru poświęcić czasu na taką operację.  Ręce mi opadły, patrzeć na dzieło zniszczenia nie mogłam. Na szczęście zajmowałam się już wtedy dekupażem.



Kocie obrazy to już nie zwykła serwetka, ale drogi papier ryżowy, a lekko lśniącej powierzchni i ciekawej fakturze:




Oj, dużo warstw lakieru w to poszło i jeszcze nie widzę finału. Tym bardziej, że moja kotka, Recydywa, lubi sobie czasem podrapać… ;-) A, że jeszcze obsesyjnie poluje na każdego owada – od drozofili po wielką ćmę, to te naklejane, podziałały na nią jak narkotyk ;-). Krążyła, drapała i usilnie chciała pożreć…        

No, kto to słyszał, by tak drażnić kota i motylki przykleić mu na podłodze! 



Oczywiście nie przewidywałam u siebie aż takich ekstrawagancji w tym miejscu, ale zwykły dywanik, na którym ślizgałam się ja, a kotka urządzała surfing, nie zdał egzaminu. Na obrazie bez wątpienia nie rozbiję sobie głowy, a Dywka mam nadzieję - zrezygnuje z niemożliwych łowów....  

2 komentarze:

  1. ooo - dywan jak malowanie!
    mnie marzy się namalowany
    dywan bezpośrednio na klepkach
    lub zrobiony z płytek :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bajkowy dywanik sobie sprawiłaś:) Fajny miałaś pomysł:)

    OdpowiedzUsuń