środa, 27 lutego 2013

Banacha raz jeszcze!


Wracam do wątku, poruszonego już przez moją koleżankę, czyli jednego z najbardziej znanych warszawskich targowisk - bazaru przy Hali Banacha. Jak wygląda to malownicze, wszystkodajne miejsce teraz, gdy poczyniono z dawien zapowiadaną przebudowę - nie wiem, bo od mojej wyprowadzki ze stolicy, nie wracałam bez naglącej potrzeby w rejony kłębiące się od wspomnień. Choć, nie powiem, są to wspomnienia bardzo piękne i ekscytujące.
Od końca podstawówki jeździłam tam na bazarkowe łowy, z każdej niemal dziedziny.
W części konfekcyjnej, kupowałam ubrania, a gdy pojawiły się stoiska z odzieżą używaną, głównie tam, uzupełniałam braki w ubiorze, kupując niekiedy prawdziwe perełki regionalne, jak salwar kameez, czy biżuterię z Afryki. Oczywiście wydawałam też pieniążki (a ceny zazwyczaj były mocno konkurencyjne) na mniej wyszukane ozdoby - sezonowe krzyki mody - na ogół barwny, plastikowy kiczyk.




A choć włosy rosły mi jak przysłowiowa piana, nie raz jeszcze wzbogacałam je treską - takiego wyboru sztucznego włosia wszelkich odcieni, nie widziałam na żadnym znanym mi targowisku:


Nie da się zliczyć, ile używanych książek, płyt, archiwalnych numerów interesującej mnie w danym momencie życia prasy, czy komiksów z drugiej ręki, zdobyłam tam za grosze. Najczęściej kupowałam miesięczniki filmowe i mangi.
W sezonach świątecznych, wzbogacałam kolekcję ozdób i stroików, oraz robiłam zapas elementów, potrzebnych mi w ciągu roku do rękodzieła. Targowisko na warszawskiej Ochocie, było też niezawodnym miejscem, w którym zawsze znajdowałam adwentowy kalendarz, z działającym na wyobraźnię zimowym rysunkiem i pysznymi czekoladkami.
Gdy byłam starsza, już w liceum, regularnie od wiosny do jesieni, zaopatrywałam się w świeże warzywa i owoce.






Niektóre obrazki, były wprost unikalne jak na ten czas i miejsce...
I dlatego, bazar przy Hali Banacha wrósł w moje życie, stając się jego częścią. Zaspokajał potrzeby ciała i umysłu.


Moim ulubionym zakątkiem w labiryncie budek, łóżek polowych i stoisk, było to z antykami, ukryte w środku targowiska. Wystarczyło mi dotrzeć tylko tam, nie musiałam jechać aż do Indii, by nabyć tę oto piękność:





Ceny też były niemałe - rodem z Desy, a nie z pchlego targu! Bez wątpienia dużo taniej, a często niemniej wartościowe rzeczy, mogłam nabyć, na końcu bazaru, tuż przy tyłach samej hali. Ta część miała już status dzikiego targowiska i trzeba było wykazać się nie lada odwagą, by brnąć w ten zaułek cuchnący moczem wymieszanym z alkoholem, często z jednym tylko zdesperowanym klientem oraz rzędem sprzedawców przeklinających i robiących sprośne dowcipy. Oprócz mini Desy, to tam zawsze, obowiązkowo kierowałam swe kroki, znęcona wszelkim dobrem za bezcen. Nie brakowało także zwykłych śmieci, których przeznaczenia nie byłam w stanie odgadnąć nie tylko ja, ale i sami sprzedający. Lecz i tu, znalazłam dekoracyjne, indyjskie słonie...


... czy kolekcję maleńkich, glinianych świeczników, oraz kilka równie drobnych wazoników.



Wzbogaciłam też kolekcję zielonych naczyń, za które dałam ułamek ceny cepeliowskiej.


Ale przede wszystkim, wzbogaciłam swoją wyobraźnię, różnorodnością przedmiotów, doznań i spostrzeżeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz