piątek, 8 sierpnia 2014

Indyjska kotara z bawełnianego szala.



No, dobra. Może Ameryki nie odkryłam, ale co się nasiedziałam nad tym przedsięwzięciem, to tylko mój chory kręgosłup wie... Zresztą nie miałam tu wielkich ambicji. Priorytetem była jak najniższa cena całości i potrzeba delikatnego oddzielenia salonu od przedpokoju. Głupio się czułam, gdy mój listonosz, kochany wprawdzie facet, zawsze widział, czy danego dnia mam porządek, czy stan odmienny od wzorcowego. A, że w tym pomieszczeniu nadal śpię, choć od dawna już snuję plany o zrobieniu w nadprogramowym pokoju sypialni, rzecz się jeszcze skomplikowała. Uznałam, że lepiej będę się czuła sama ze sobą w oddzielonej przestrzeni. Drzwi poprzedni lokatorzy usunęli - zresztą za aż taką granicą nie tęskniłam. Myślałam o czymś ażurowym: jakichś frędzelkach, lub sznurach korali. Pierwsze odpadło ze względu na koty, drugie z powodu kosztów. Wytypowałam indyjski szal z w miarę cienkiej bawełny.
Sęk w tym, że przedpokój mam w fioletach i seledynie, a salon groszkowy ze złotem i ciemnym brązem. Długo patrolowałam wszelkie sklepy, ale hybrydy nie znalazłam. Postawiłam na spokojny fiolet, bo straciłam cierpliwość do dalszych poszukiwań.    




Dość szybko znalazłam adekwatne cekiny do ozdoby, w szwedzkim sklepie w centrum stolicy (ul. Nowy Świat). Wielkie i fantazyjne - w cenie 9,99 raptem, za potężną paczkę.




Uznałam ze strona salonowa będzie tylko ze złotymi, a ta od przedpokoju - fioletowa z małym dodatkiem złota.




Ochoczo rzuciłam się do pracy, ale po 3. porankach w loggi z igłą i nitką, szybko straciłam zapał. Zaczęłam od przeszycia drobnym ściegiem góry szala, aby móc bezproblemowo przeciągnąć jego środkiem dowolny sznurek. Cekiny zaś, starałam się naszywać dwustronnie, by żadne "duchy" mi nie prześwitywały nadmiernie i już samo to podniosło trochę skalę trudności. Do tego mega-supły, żeby cekiny po kilkukrotnym poruszeniu kotarą nie wylądowały na podłodze. Wrrrr. Musiałam zrobić sobie przerwę.




Dopiero gdy dokończyłam inne, milsze dzieła, poniekąd w amoku rutyny, wróciłam i do kotary. Z takim oto skutkiem :-) :

Strona przedpokojowa:



Strona salonowa:



2 komentarze:

  1. ciekawie wyszły Ci te indyjskie klimaty - widzę też, że i Ty lubisz zieleń na tyle,
    by otaczać się nią w domku - choć mieszkanko mam w wyciszonym melonie -
    pokusiłam się o jedną zieloną stronę ciągnącą się od salonu przez przedpokój
    aż do kuchni (w której pomalowałam też na ciemną zieleń fronty szafek)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, prawie wszystkie kolory pomieszczeń przejęłam po poprzednich lokatorach, ponieważ bardzo mi pasowały. To był dla mnie jeden z powodów zakupu tego mieszkania, także odnośnie wyposażenia kuchni i glazury w łazience: wprowadzam się i mieszkam, a nie zaczynam od malowania i remontu.
    Uwielbiam, gdy barwy ścian przechodzą w barwy mebli. Tworzy to wspaniałą symbiozę - wnętrze staje się przyjazną jednością ;-)

    OdpowiedzUsuń