Wbrew tytułowi, zacznę od części kurpiowskich nabytków, jakie zamieszkały w moim domostwie... Do rzeczonych wykopków, przejdę za chwilę.
Oczywiście nie mogło zabraknąć PALM:
I kwiatów z bibuły.
Dziś prezentuję tylko te największe, które już na dobre wkomponowały się w folkowy krajobraz mojego mieszkania. Oj, najadłam się niepokoju, gdy zaczęło mżyć, a ja nie miałam z sobą żadnej dużej torby foliowej...
Nabyłam też to sympatyczne, włóczkowe ptaszysko na skutek mojego odwiecznego sentymentu do kur. A raczej, co powinnam sprostować: naszego. Mama też kochała kury i czuję, że tę kupiłaby bez wahania:
I ostatni bohater mojej dzisiejszej, zakupowej prezentacji - choć nie ukrywam - pokazuję go z bólem. Historia jest bardziej tragiczna niż komiczna, niemniej pierwiastka komizmu sytuacyjnego, nie można jej odmówić...
Z Łysych dotarłam do domu, koszmarnie zmęczona, (mimo znacznie łatwiejszego powrotu niż dojazdu), a przecież musiałam jeszcze napisać sprawozdanie i już nazajutrz mknąć do stolicy na jajeczkowe spotkanie z osobami bezdomnymi w Teatrze Kamienica.
W ramach odpoczynku, wyjęłam więc wszystkie moje dobra z toreb - żurawinę, wyniosłam do kuchni, z palmami i kwiatami pognałam do dużego pokoju. Tylko byśka - koziołka o realistycznie uformowanych różkach, zostawiłam dosłownie na chwilę w pracowni na podłodze. Nie zauważyłam, że pod stołem spała Hołota...
Gdy usłyszałam chrupanie - było już za późno. Te cudne różki, które tak mnie urzekły, bo nadawały stworzonku z ciasta prawdziwie indywidualny charakter, niemal jakiś magiczny pierwiastek - zostały zwyczajnie ZEŻARTE!!!
Byłam bliska rozpłakania się ze złości, bezradności i absurdu płynącego z całej sytuacji ;-S
A to już plon wielkosobotnich wykopków w szafkach u mojej Babci. Te plastikowe jajeczka z odpustu, do których chowałam kurczaki z waty, to zabawki z mojego najwcześniejszego dzieciństwa. Były u Pradziadków chyba jeszcze przed moim narodzeniem, pamiętam je od zawsze, wiec datuję przedmioty na przełom lat '70 i '80 XX.
Za to po blisko trzech dniach wykopków w mojej przepaścistej serwantce (Mama mawiała, że tylko dziada z babą, tutaj się nie znajdzie;-)), wydobyłam wreszcie tekturowe, ręcznie malowane jajo, wielkości strusiego ;-). O ile poprawnie mnie informowano, pochodzi z lat '60 XX w i jak przez mgłę, pamiętam, że leżało u Prababci na toaletce, którą dziś radośnie zgarnęłabym jako dodatkowy wystrój do dużego pokoju.
Natomiast, w międzyczasie do środka owego jaja, zabłąkały się 2 baranki (ten po lewej pochodzi z mojego wczesnego dzieciństwa; po prawej jest starszy - też wyłudziłam od Prababci) oraz pierwszy, wielkanocny kurczak, jakiego ujrzały moje maleńkie oczy. Zrobiony jest z farbowanej waty, a łapki i dzióbek ma owinięte krepiną/bibułką. Dziś, stwierdzam,że bardziej przypomina małą kaczuszkę ;-). Tak, czy siak - cieszę się, że przetrwał zarówno przemiany ustrojowe, jak i zmiany klimatu ;-D. A także zmiany w moim życiu...
Zacznę od końca. Baranków bardzo, ale to bardzo zazdroszczę. A jednocześnie cieszę się, że Ci się uchowały. Jak patrzę na te zdjęcia, to je sobie przypominam. Mogą być z wczesnych lat 70tych, tak jak pisanki. Też kiedyś miałam w domu, ale co się im przytrafiło? Kurczaczki z waty tez pamiętam, były bardzo nietrwałe. Kartonowe jajo piękne. I kwiaty oraz kurpiowskie palmy wprost cudo! Co do rogasia, za rok będziesz miała okazje kupić następnego. ☺
OdpowiedzUsuńTeż zacznę od końca ;-)
UsuńMoże rogaś trafi się wcześniej? Od maja miałam rozpocząć szczegółowe, systematyczne podróżowanie po Kurpiach w wolnych dniach. Tymczasem zima się ciągnie, ciągnie i końca nie widać, a mój kożuch ledwo już trzyma się na grzbiecie...
Barwne palmy i kwiaty, wprowadziły mi do pokoju trochę wiosny wbrew temu, co dzieje się za oknem ;-S dziś na przystanku w mieście szczękałam zębami, a obłoczki pary unosiły się wokół twarzy niczym w grudniu...
Jajo jeszcze u Prababci pokropiły nieco muchy. Kurczaczki podratowałam akwarelami pod koniec liceum ;-) Dobrze pamiętam, że było jeszcze bladoróżowe w zające, mam je przed oczyma. Ale nie pamiętam już - kiedy, gdzie i jak znikło. Coś mi się telepie po głowie, że uległo zniszczeniu...
Do baranków mam wielki sentyment. U mnie tylko Prababcia była wierząca. Niemniej dekoracyjny koszyczek z barankiem, pisankami i kurczakami, musiał stać obowiązkowo na stole podczas Wielkanocy, bo tak nakazywała TRADYCJA ;-)
PS. Oczywiście w tamtych latach nikt nie był wierzący, a już z pewnością praktykujący. Religijne potrzeby członków mojej Rodziny ewoluowały później i to nie raz...
UsuńZazdroszczę tego tłoku na półkach , u mnie wszystko w pudłach :( . Co pewien czas wyjmuję, oglądam i chowam z powrotem ale przynajmniej przypominam sobie co mam :) . Hołota przejęła część magii koziołkowej , wczuła się w sytuację:):) . Na pociechę powiem Ci, że koty mojego Syna ukradły mu kaktusy i gdzieś schowały . Musiały się nimi trochę bawić, bo ciągle znajduje igły w swoich skarpetkach i innych częściach garderoby....
OdpowiedzUsuńGdy mieszkałyśmy z Mamą w kawalerce, naprawdę dużo rzeczy tkwiło w kartonach, czekając na lepszy czas (czytaj: przypływ gotówki i zamianę lokum na większe)
OdpowiedzUsuńDziś patrzę bez większych ograniczeń zarówno na rodzinne, jak i własne kolekcje. Mam mieszane uczucia. Od dumy oraz entuzjazmu, po zwykłe znużenie...
Hołota nie patyczkuje się z moimi kaktusami - obgryza kolce i wyżera miąższ.