Pewnego dnia, świat spadł mi na głowę. I gdy tak wiele legło w gruzach (a nie mogłam przewidzieć, bo niby skąd, że to dopiero prolog do kolejnych tragedii), wzięłam się za porządki w życiu. Najpierw te materialne. Wydobyłam z czeluści babcinej piwnicy i własnej antresoli, moje zabawki. Bo choć swe dzieciństwo mogę ostemplować wieloma znakami zapytania, a czasy ogólnie były specyficzne, nie jestem w stanie narzekać na brak zabawek! I cokolwiek mówi się dziś młodszym pokoleniom o epoce PRL -u, nie wierzcie w te puste półki. One były owszem, ale tylko w Stanie Wojennym. Jasne, że nijak ma się to do współczesnego zalewu towarów. Lecz zabawek nie brakowało. Naszych, rodzimych, zazwyczaj bardzo trwałych i do tego starannie wykonanych, mimo ciągłych niedoborów tworzyw. Kiedyś można było zbudować markę tylko na solidnym produkcie, a nie na jednorazowym badziewiu. Choć, oczywiście, szmira też była powszechnym zjawiskiem...
Nie przelewało nam się nawet, jak na tamte skromne, mało wyszukane czasy. A jednak zabawek z każdej dziedziny miałam tyle, ile chciałam. Owszem - bezskutecznie wzdychałam do tych z Pewexu: lego, żelaźniaków, Monchhichi... Cóż, produkty totalnie poza naszym zasięgiem i nie raz trzeba było ratować się repliką, jak w przypadku tych małpek...
To, co odróżniało naszych producentów od dzisiejszego złodziejskiego Chińczyka, to własne opracowanie istniejącego tematu. Można było ściągać, inspirować się ambitnie lub nie, ale nie było mowy o pirackiej kopii firmowego produktu, bez sygnatur i z przekształconą nazwą oryginalną! Ten tupet, to domena XXI wieku...
Wszystko, co wypuściły na rynek kreatywne spółdzielnie rzemieślnicze, było w zakresie ręki i kieszeni mocno przeciętnego Polaka lat '80 XXw.
(Sklep jako miejsce pracy inspirował mnie ogromnie. Różnorodni klienci, towary, pieniądze... Dlatego bardzo się ucieszyłam, znajdując pod choinką wagę. Ale plastikowe odważniki, rozczarowały mnie okrutnie! Po Mamie miałam miniaturowe odważniki mosiężne. Tylko one przetrwały po dziś dzień. Sama waga, choć o pięknym kształcie, była z plastiku. Do zabawy, dostałam zaledwie jej smętne resztki. Pamiętam kolory - jasno chabrowy i czerwony...)
(Po pierwszym lecie na wsi, zachwyciłam się krowami ;-). Wiecznie zapracowana Mama zleciła zakup takiej zabawki bardzo mobilnej Babci, która nie dość, że z racji własnej firmy przemieszczała się samochodem, to jeszcze wyjeżdżała "ZAGARNICĘ"!!! - oczywiście do państw bloku wschodniego:-) ...
Zwierzę kupiła mi w Polsce, w Smyku. Ucieszyłam się bardzo, ale zareklamowałam brak wymienia.
"Nie narzekaj", usłyszałam. "To jest byczek, chłopiec!". Cóż, musiałam wybaczyć ten mankament. W końcu nikt nie jest doskonały... Nazwałam go Fernando)
(Pamiętam, że butelka z mlekiem o podwójnej konstrukcji, miała w środku biały płyn. Rozlewał się po ściankach w zależności od kąta nachylenia. Wyglądało to realistycznie. Można było jeszcze nabyć butelki z kolorową cieczą i naklejką: "sok". Nad pionowym napisem, zamiast krowiej głowy występowały owoce. Niestety czerwony, lub żółty płyn z upływem czasu tak samo doszczętnie wysychał...)
Zaliczałam się do małoletnich osób, szanujących swój dobytek, skutkiem tego stał się mimowolny zbiór przedmiotów w bardzo dobrym stanie.
Ogarnęła mnie irytacja. Zasypana życiowym gruzem, nie potrafiłam ze spokojem patrzeć na te artefakty dzieciństwa. Cynicznie lśniące (tak, jak je włożyłam przed laty do kartonów, żegnając jakiś etap życia) "spoglądały" na mnie i to, co zgotował mi los. Bez sentymentu, wystawiłam niemal wszystko na Allegro, rozgrzeszona (a może zmotywowana) brakiem dzieci. Za uzyskane pieniądze, kupiłam dużo innych, potrzebnych mi i dających wtedy radość rzeczy. Pewnie, gdym przewidziała niemal nagłą śmierć Mamy, zostawiłabym to, co otrzymałam od Niej. Ale nie przewidziałam ani tego, ani innych zdarzeń... Więc zostały mi tylko robocze fotografie, pstryknięte niedbale w celu handlowym.
CDN...