Jeśli normalność
potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i wszelkie odcienie
strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają początek moich
świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną, trudną i niepojętą - ale
jednak codzienność.
Czołgi przed
zamkniętą bramą
Tego dnia mama wróciła z pracy dużo wcześniej niż
zwykle. Jeszcze ranek na dobre nie przerodził się w południe, a mama już była w
domu. Rozentuzjazmowana i podekscytowana rzuciłam się jej na szyję chcąc
opowiedzieć o ponurym panu w mundurze, który niespodziewanie pojawił się na
szklanym ekranie "Rubina", zamiast wyczekiwanego
"Teleranka". Pana oczywiście kojarzyłam, widywałam go nie raz w
telewizji. Dawno już wyczułam, że dorośli zdecydowanie za nim nie przepadali -
może dlatego, bo zawsze miał identyczny, spięty wyraz twarzy?
Tym razem mama sprawiała takie wrażenie, jakby już
ktoś poinformował ją o tych dziwnych zmianach. Drżał jej głos, ona sama również
i nie wiedzieć czemu, wbrew wszelkiej logice odniosłam wrażenie, że to nie
tylko na skutek przenikliwego zimna. Usłyszałam słowa, które pasowały mi tylko
do jednego - do mojego ulubionego serialu o "Czterech pancernych".
No, bo skąd tu nagle "czołgi", "wojsko" i "broń"?
Ale nikt mi niczego nie wyjaśnił. Ostatecznie miałam niespełna 5 lat i
przywykłam do odpowiedzi w stylu: "Zrozumiesz, jak będziesz starsza".
Tym razem widocznie wiek nie szedł w parze z rozumem, ponieważ mama po raz
pierwszy wyglądała na zdezorientowaną. Samodzielnie zatem doszłam do wniosku,
że budynek Polskiego Radia i Telewizji gdzie pracowała moja mama, opanowali
bandyci, a uzbrojeni żołnierze w czołgach przybyli po prostu z odsieczą. Tylko
dlaczego mama tak się denerwuje? No, jasne, przecież bardzo zmarzła czekając
przed zamkniętą bramą.
Panowie o
bardzo złych twarzach
Pierwsze chwile Stanu Wojennego dostarczyły mi wiele
radości, której jakoś nikt nie chciał ze mną dzielić. Najważniejsza dla mnie
oczywiście była obecność mamy, która wreszcie przestała pracować na dwie
zmiany. Właściwie nie pracowała wcale, dzięki czemu usypiałam wcześniej,
zamiast czekać w łóżku z zamkniętymi oczami aż usłyszę znajome stukanie obcasów
o asfalt naszego akustycznego podwórza - studni. Noce także sprzyjały spokojnym
snom - stały się przejmująco ciche, niczym w podwarszawskiej posiadłości moich
pradziadków. Przyjechała też babcia i tak została na długie tygodnie.
A jednak mimo dziecięcego podniecenia spowodowanego
tą innością, zaczął udzielać mi się niepokój, wraz z odkrywaniem straszliwej
prawdy. W Polsce rozpoczęła się nowa wojna! Na skutek bohaterskich opowieści
mojej młodo wyglądającej babci, historia wydawała mi się wciąż żywa. Byłam
pewna zatem, że to pokonani hitlerowcy wrócili, by jeszcze raz zniszczyć
Warszawę. Zresztą panowie o bardzo złych twarzach i bardzo śmiesznym
przezwisku, którego musiałam uczyć się przez kilka dni, czyli
"zomowcy" mieli całkiem podobne nakrycia głowy. Widziałam ich
wyraźnie z wysokości pierwszego piętra, ale nie chciałam, żeby oni zobaczyli
mnie, więc chowałam się za firanką.
Świat widziany
spod stołu
Pamiętam ten moment, chociaż nie umiem umieścić go w
czasie. Moment, w którym zaobserwowane zmiany wzbudziły we mnie lęk, dziwny
stan ducha, który bardzo źle znosiłam i który niebawem miał się pogłębić. Może
to stało się nazajutrz, a może za tydzień od nagłego powrotu mamy. W jednej
chwili nieskrępowany entuzjazm zmienił się w coś, co było zbyt ciężkie do
udźwignięcia przez małe dziecko, coś czego nie dało się nazwać, ponieważ nikt
jeszcze nie zdążył nauczyć mnie takich słów. Nikt mnie nie przygotował na to co
nadeszło. Nie było przecież podobnej potrzeby. To coś, ściskające za gardło,
kazało mi chować się pod stół, kiedy za oknem słyszałam helikopter, a mama
wychodziła do kuchni.
W
końcu, w tym nietypowym miejscu zauważyła mnie babcia.
-
Dlaczego bawisz się akurat tutaj? - zapytała odwracając głowę od
telewizora.
Na
ekranie źle zestrojonego "Rubina", pośród odbierającej obrazowi
naturalność czerwieni, zdołałam zauważyć żołnierza prowadzącego "Dziennik
Telewizyjny". W myślach odnotowałam kolejną zmianę.
-
Bo będą bombardować - odparłam z powagą.
-
Kto? - zaniepokoiła się babcia.
-
Samoloty Hitlera - wyjaśniłam - Latały cały dzień nad naszą ulicą.
-
Skarbie, to nie jest wojna! Poza tym Hitler już dawno nie żyje.
-
Jeśli nie wojna, to co? - patrzyłam na babcię wzrokiem okłamywanego
dziecka.
-
To się nazywa Stan Wojenny.
-
A czym się różni? - zapytałam cicho opanowując drżenie.
-
W wojnę przyjechali do Polski obcy żołnierze. Opowiadałam ci o tym nie
raz. Napadli na nas i usiłowali zniewolić. Teraz mamy polskich żołnierzy -
kontynuowała babcia.
-
Wiem - przerwałam jej nadąsana i nie mniej przestraszona - Przyszli
żeby nas napaść i zniewolić - skuliłam się jeszcze bardziej.
Wieczory przy
ogniu
Nie rozumiałam, czemu babcia nie zauważa wojny. Kto,
jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co się dzieje dookoła niej! Słowo
"stan" nic dla mnie nie znaczyło. Instynktownie pojmowałam je jako
eufemistyczny dodatek do sedna zjawiska - kolejną sztuczkę dorosłych, żeby nie
mówić całej prawdy. Nie tylko dzieciom.
Skoncentrowałam się na rejestrowaniu zmian.
Podsłuchiwałam toczone szeptem rozmowy, wyglądałam wiele razy dziennie przez
okno, wspinając się na oparcie kanapy, chociaż surowo mi tego zabraniano i
oglądałam telewizję, która stała się nagle bardzo nieciekawa. Przyszła ciepła,
rodzinna Wigilia, a wraz z nią św. Mikołaj, dostarczając nową porcję książeczek
do kolorowania, maskotkę i żółty wóz strażacki.
-
Czemu żółty? - zapytałam.
-
Bo innych nie było.
Babcia
nie wyjechała od nas po Świętach, a mama nadal nie chodziła do pracy. W domu
robiło się coraz zimniej. Już od wielu dni nie przebierałam się do snu w
piżamę. Zamiast niej nakładałam na dzienne ubranie dodatkowy sweter. Ponieważ
dygotałam pod kołdrą, nakrywano mnie jeszcze narzutą, a później również
kożuchem. Wkrótce przestałam podchodzić do grzejnika i dotykać lodowatymi
palcami lodowatych żeberek. Straciłam nadzieję.
Wieczorami wszystkie trzy
skupiałyśmy się przy ogniu. Wyciągałyśmy skostniałe dłonie i trzymałyśmy je
przed sobą, nad palnikami kuchenki gazowej. Przypominało to jakiś dziwny,
pierwotny rytuał. Czasem przychodzili sąsiedzi, żeby porozmawiać szeptem.
-
A co będzie jeśli wyłączą również gaz?
-
Nie zrobią tego! - zaoponował ktoś z przekonaniem - Przecież
pomordowaliby ludzi.
-
Ciiicho, tu stoi dziecko - syknęła babcia.
Kiedy
brakowało światła, musiałam pilnować, żeby kot nie poprzewracał zapalonych
świeczek. Kiedy prąd był, usypiałam zasłuchana w głośny terkot maszyny do
szycia i zapatrzona w kolorowe diody nowoczesnego radioodbiornika
"Julia". Zawsze w tej audycji powtarzało się jedno zdanie: "Tu
Radio Wolna Europa". Zauważyłam, że ilekroć mama chciała posłuchać radia,
prosiła babcię żeby coś szyła.
-
Nigdy z nikim nie rozmawiaj na ten temat - poinstruowano mnie.
O
to samo babcia prosiła poważnym głosem w wielu innych sytuacjach. Dlatego
szybko doszłam do wniosku, że najlepiej będzie w ogóle nie odzywać się przy
obcych.
Zduszony
uśmiech
Jeszcze nie bałam się wychodzić na
zewnątrz zwłaszcza, że nadal trwała malownicza zima i wszędzie na ulicach
leżały sterty śniegu, przypominające ten z górskich widokówek. Jedyną różnicę
stanowili żołnierze zamiast turystów z nartami. Ale babcia obiecała, że nikt
nie będzie do nas strzelał. Zawsze jednak przeżywałam moment trwogi, kiedy
żołnierze rewidowali siatki z zakupami. Na szczęście robili to tylko w
wyjątkowych sytuacjach - to znaczy wtedy, gdy torby z Domu Towarowego Smyk były
nadmiernie wypchane. Taka obfitość zakupów zdarzała nam się jednak niezmiernie
rzadko.
Na ulicy miałam zachowywać się cicho i spokojnie bez
względu na to, komu towarzyszyłam w wyprawie po artykuły spożywcze. Początkowo
było to trudne, dla tak żywego dziecka. Nie odzywać się za głośno. Nie śmiać
się (zwłaszcza gdy przechodzimy obok żołnierzy). Nie biegać. Nie rzucać
śnieżkami (dotyczy wyłącznie zimy).
-
To wojna nie skończy się na wiosnę? - pytałam każdego, z uporem
trzymając się własnej terminologii.
-
Nikt nie wie, jak długo będzie trwał Stan Wojenny - odpowiadano
łagodnie, nie siląc się już na tłumaczenie zawiłych różnic, pomiędzy zjawiskami
burzącymi znaną mi do tej pory strukturę porządku.
Szybko
nauczyłam się przestrzegać nowych reguł zachowania na ulicy. Objęły one także
przestrzeń samochodu, którym przekraczałyśmy granice miasta zatrzymywane przez
umundurowane patrole wojskowe. Wizyty u naszych pradziadków miały więc dla mnie
dwa oblicza. Najpierw muszę zetknąć się z uzbrojonym panem, który zadaje
dorosłym dużo pytań, często powtarzając te same i ogląda szczegółowo nasze
rzeczy, w naszym starym Fiacie. Później dopiero dojeżdżamy do posiadłości
ukochanych pradziadków, gdzie jest suczka Aza i wielka studnia. To tak jak z
wizytą u dentysty - przetłumaczyłam sobie. Najpierw jest strach przed
borowaniem, a później ładny drobiazg w nagrodę za odwagę.
W przypadku żołnierza tym razem było
trochę inaczej. Pewnie na skutek napięcia o mały figiel, a bym się roześmiała.
Ugryzłam się w język. Pamiętam, że zabolało. Pan w mundurze popatrzył na mnie,
a następnie zaczął przeszukiwać bagażnik - długo i szczegółowo. Spóźniłyśmy
się. Zamiast dojechać na obiad przybyłyśmy w porze kolacji. Pradziadek martwił
się, ja zaś miałam poczucie winy. Wydawało mi się, że żołnierz odkrył mój
zduszony uśmiech. I nie śmiałam się bardzo długo od tamtej pory. Przynajmniej
wtedy, kiedy inni patrzyli na mnie.
Ręczniki
pod drzwiami
Tamtego dnia stłukłam lusterko mamy.
Szkło nie wypadło z oprawy, ale mój pokój widoczny w jego tafli, załamywał się
dziwnie w wielu miejscach, a taboret dwoił się i troił, potęgując wrażenie
chaosu. Znane mi pomieszczenie, kojarzące się z bezpieczeństwem i stałością,
stało się nagle zupełnie inne. Pomyślałam, że przypomina moje obecne życie.
Zapłakałam. Również dlatego, bo przesądna ciocia powiedziała mi kiedyś o
siedmiu latach nieszczęścia czekających tego, kto stłukł lustro. Dla mnie
sprawa była prosta. Tyle lat będzie trwała wojna. No, może odrobinę krócej -
usiłowałam siebie pocieszać. Ostatecznie to tylko małe lusterko.
Otarłam łzy. Zaczerwienione oczy nie
mają prawa nikogo dziwić. Powiem, że to jak zwykle skutek gazów łzawiących. I
jakbym sobie wykrakała. Za oknem usłyszałam krzyki. Mama wpadła do mieszkania z
dużą papierową paczką. Widać tym razem prywatny dostawca mięsa, znajomy naszych
dozorców, zaopatrujący w istocie całą kamienicę, przywiózł towar. Wszystko
wskazywało na to, że wreszcie będzie porządny obiad...
Zatem mama wbiegła do przedpokoju zatrzaskując
energicznie drzwi. Tobołek ze zdobycznymi smakołykami rzuciła na podłogę, nie
przejmując się obecnością kota. Ten ostatni zresztą uciekł w popłochu na widok
mamy, która błyskawicznie rozpoczęła upychanie szpar w drzwiach, przygotowanymi
do tego celu zawczasu ręcznikami. I chociaż doszła już prawie do perfekcji w
tych akcjach ratunkowych, odrobina gazu i tak zawsze przedostawała się do
mieszkania. W takich chwilach, kiedy oczy szczypały mnie tak, jakbym zanurzyła
twarz w cebuli, naprawdę się bałam. Nie wiem, dlaczego. Przecież nasze solidne
drzwi były zamknięte na dwie zasuwy, a mama stała obok mnie. A jednak pełne
agresji krzyki rozbrzmiewały na podwórzu, zaś gaz wnikał do wnętrza przez
niewidoczne szpary i dziurkę od klucza. Może dlatego, ten lęk dusił mnie
silniej od gazu. Mój dom przestał być bezpieczny - stracił w moich oczach
status twierdzy. Miałam wrażenie, że panowie z ZOMO, jeśli tylko zapragną, wnikną
do niego pewnego dnia, tak samo niepostrzeżenie, jak gazy łzawiące.
Stare ZOMO
mocno śpi...
W tamtym czasie jedzenia nie kupowało się ot tak, po
prostu. Jego posiadanie związane było z takimi skomplikowanymi operacjami jak:
zdobywanie, zorganizowanie sobie, czy skombinowanie. Najczęściej jednak w
spożywczej walce o przetrwanie pomagała nam przyjaciółka rodziny, pracująca w
Informacji Handlowej. Ona dyskretnie "dawała cynk" babci, która
najszybciej jak tylko się dało, wsiadała do samochodu, by za jakiś czas
przywieźć zgrzewkę mąki albo cukru. Kiedy skończyła się benzyna, babcia z
poświęceniem jechała zatłoczonym autobusem na drugi koniec miasta.
Ów "cynk", termin tajemniczy i nieznany mi
wcześniej, zaintrygował mnie tak bardzo, że poprosiłam mamę o jego wyjaśnienie.
Zauważyłam, że dorośli często używają tego słowa.
-
To jest tak, że jeśli musisz coś gdzieś zanieść, albo przynieść, a tam
czekają zomowcy i twój sąsiad o tym wie, to jeśli jest dobrym sąsiadem, szybko
cię informuje. Taka błyskawiczna, ważna informacja to jest właśnie
"cynk", moje dziecko.
Nowe
słowo umieszczone w dobrze mi już znanym kontekście zrozumiałam bez problemu i
wciągnęłam je do swojego słownika. Jeszcze większą popularnością w moim języku
cieszyli się "zomowcy". Te groźne postacie weszły także do
przedszkolnych zabaw. I tak, dzieci nie uciekały już przed wilkiem, ale przed
ZOMO. I oczywiście pan, który porywał niegrzecznych urwisów też rekrutował się
z tej formacji. Również stary, śpiący mocno niedźwiedź z piosenki włożył mundur
i hełm. Ale w przypadku grupowych zabaw pod okiem troskliwej pani przedszkolanki, podobne żarty nie były
dobrze widziane.
-
Dzieci, tak nie można, jeszcze ktoś usłyszy...
Jeśli zaś chodzi o babciną misję zaopatrywania nas w
żywność bywało, że przywoziła prawdziwe rarytasy: rodzynki lub kakao. Zapasy
upychałyśmy w kuchennych szafkach, a kiedy te już się zapełniły, gromadziłyśmy
je w tapczanie. Niektóre z nich przetrwały kilka lat po zakończeniu Stanu
Wojennego, niczym w pilnie strzeżonych magazynach, dopóki nie zabrały się za
nie mole zbożowe.
Świat widziany
zza zasłony
Za dnia żyłam w sferze dźwięków, do których z wolna
zaczynałam się przyzwyczajać: krzyki, tupot stóp tych, którzy uciekali i tych,
którzy ich gonili. Czasem padał przejmujący dreszczem strzał. Noc wyciszona
godziną policyjną i wspomnienia odchodzącego dnia zsyłały na mnie makabryczne
sny. Najważniejsze jednak, że mama nadal nie chodziła do pracy, więc była przy
mnie. Wiedziałam też już, czemu nie pracuje, chociaż tego nie rozumiałam. Z
podsłuchanej rozmowy dorosłych wywnioskowałam, że część osób ponownie przyjęto.
Ale mama zrobiła coś bardzo złego, dawno temu, w roku 1968, więc oni ciągle jej
to pamiętali.
Kiedy coś się działo, biegłam naprzeciwko do
sąsiada, aby z okien jego dużego mieszkania obserwować sytuację. I mimo
strachu, do którego także już przywykłam, siadałam na niższym niż u mnie
parapecie, owijałam się bezpiecznie zasłoną i obserwowałam, dając pierwszeństwo
ciekawości.
Z ostatniego okna widziałam skrzyżowanie ulic
Chmielnej, Foksal i Nowego Światu z ciężkimi ciemnymi czołgami. Jedno miejsce,
w którym wojskowy pojazd stał przez długi czas, niemal codziennie, nazywałam
"przystankiem czołgowym". Ale były też dni, kiedy ludzie ledwo
widoczni w oparach gazów, biegali niczym mrówki przed uszkodzonym mrowiskiem.
Pamiętam mężczyznę, który przykucnął w budce telefonicznej, stojącej na Foksal.
Nie wiem kim był, ale kibicowałam mu w duchu i czułam wielką radość, że tam się
schował, a później wielką rozpacz, kiedy dwóch innych panów wywlekło go stamtąd.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak człowiek bije człowieka.
Nocne wiersze
Dni stały się ciepłe i znacznie dłuższe, a ulice
spokojniejsze. Żołnierze nie robili już na mnie żadnego wrażenia. Po prostu tam
stali. Babcia już dawno wróciła do siebie, chociaż i tak była częstym gościem.
Pewnego dnia przyjechała rano, bardzo zdenerwowana. Mimo tego śmiała się
opowiadając o tym, co spotkało ją kilka godzin wcześniej. Otóż, kiedy o północy
w porywie natchnienia zaczęła pisać wiersz na maszynie, wizytę złożyli jej
milicjanci. Zadali wiele pytań, przeszukali pokój, obcowali chwilę z babciną
poezją przeglądając maszynopisy i po tak kulturalnie spędzonej nocy, opuścili
mieszkanie.
Za jakiś czas również mama wróciła do pracy. Nie
zauważyłam, kiedy skończył się Stan Wojenny. Dla mnie trwał jeszcze bardzo
długo w wyrobionych nawykach i koszmarnych snach. Ilekroć szłyśmy z wizytą do
znajomych, ściśle przestrzegałam powrotu przed godziną policyjną. Zapomniałam,
że ona również należała do Stanu Wojennego, a nie normalnego stanu rzeczy. Lecz
jeśli normalność potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i
wszelkie odcienie strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają
początek moich świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną, trudną i
niepojętą - ale jednak codzienność. Innej nie pamiętałam.
Z przyzwyczajenia zatem, wciąż zapychałam skrawkiem
waty nieużywaną dziurkę od klucza. I starałam się milczeć przy ludziach,
których nie znałam. A kiedy wieczorem słuchałam radia, bardzo brakowało mi
swojskiego, usypiającego terkotu maszyny do szycia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz