niedziela, 30 listopada 2014

Ceramiczne zaległości



Dawno już miałam zaprezentować te dwie kolorowe skorupki, ale wciąż dzieją się rzeczy wymagające mojego pełnego zaangażowania. Zatem lepiej późno, niż jeszcze później.
Zwłaszcza, że większość rzeźb i rzeźbek, nad którymi obecnie pracuję, spożytkuję na upominki, więc pewnie przedstawię je dopiero pod koniec grudnia, coby nie uprzedzić faktów i adresatom dać szansę nacieszenia się niespodzianką. Będzie znowu przerwa w ceramicznej prezentacji. A dziś? Na pierwszy ogień, zgodnie z chronologią zdarzeń, idzie ryba.





Zwierz, choć wydrążony w środku (w przeciwnym razie z dużym prawdopodobieństwem wybuchłby podczas wypalania) sechł długo. Potem, równie długo, czekał na swój wypał, co było związane z potrzebą luzu w piecu. Wycyzelowany ogon i płetwy, łatwo mogły ulec uszkodzeniu w natłoku rzeźb innych uczestników zajęć.



Niestety drugi wypał (szkliwo) pozbawił wypieszczoną, chronioną rybę, kawałeczka ogona na samym dole. Widać było jej to pisane...


Ale za to jakie ma kolory!





A tu już talerz z innymi przygodami:



Po pierwsze, gdy go robiłam miesiąc temu, dopadła mnie w trakcie obłędna migrena. Słaniałam się więc i pokładałam na stole, a każdy listek (bo owoce dłubałam jeszcze w pełni formy), okupiłam bólem jak po ciosie maczugą. Rzeźbiłam więc z najwyższym wysiłkiem, pod koniec już całkiem na wyczucie, gdyż skupienie wzroku w jednym punkcie przestało być możliwe. Szczęście, że zostałam odwieziona do domu. Gdyby nie to, chyba ległabym na chodniku ;-). Oto przykład sztuki, powstającej w dosłownym cierpieniu ;-)





Drugą przygodę miał talerz, a ja razem z nim już w trakcie wypału. Niezawodne szkliwo w kolorze seledynowo - zielonym w ciemne kropki, choć nakładałam je bez zakłóceń natury fizycznej, spłynęło praktycznie do zera i musiałam malować tło drugi raz. Poprawiałam też owoce róży i ostatecznie mamy efekt jak poniżej:    




Przy okazji zapraszam na mojego drugiego bloga wszystkich tych, którzy lubią zieleń: Człowiek tu był. JA TYLKO DOKUMENTUJĘ. simran4.blogspot.com

poniedziałek, 3 listopada 2014

Rekonstrukcja historycznej fotografii



Z braku ciekawszych wątków - wrzucam taką osobliwość, zleconą mi jakiś czas temu przez mojego byłego szefa.
Większość jego zleceń zaliczała się do niestandardowych, ale to, uważam za najdziwniejsze.
Kiedy odezwał się do mnie po wielu miesiącach milczenia, nie byłam zachwycona. Klimat naszego zawodowego rozstania, nie pozostawił mi miłych wspomnień.
Bardziej względy finansowe, niż dane kiedyś słowo, skłoniły mnie do przyjęcia tej propozycji. Bo nie widzę powodu dotrzymywania obietnic człowiekowi, który sam tego nie potrafi...
To, co Wam teraz pokazuję, jest jedną z wielu tysięcy fotografii z łódzkiego getta. Autor filmu dokumentalnego, zadecydował, że właśnie ten obrazek będzie wykorzystany jako strona tytułowa. Pomysłów na obróbkę kadru, było wiele. Gdy odchodziłam z firmy wiosną tego roku, szef chciał bym zrobiła wierną kopię fotografii w rozmiarze przeszło metr na metr. Miał wizję, by z oddali sfotografować mój rysunek i wkomponować weń tytuł. Nie rozumiałam tej dziwacznej idei; pomysł upadł. W inne nie wchodziłam, już tam nie pracowałam. Odpoczywałam po trudnym charakterze mojej codziennej pracy i różnych przykrych sytuacjach osobistych. Aż tu nagle telefon od byłego szefa! Jak gdyby nigdy nic się nie stało, he, he...  
Cóż, pół roku minęło, a sprawa czołówki filmu nadal była w powijakach. Tym razem szef i jego graficy, byli na etapie eksperymentów w 3D. Narodził się pomysł, żeby zrobić trójwymiarową projekcję tego zdjęcia z wkomponowanym w plany tytułem. Ale okazało się, że fotografia dwójki dzieci jest tak nieczytelna,


że zaszła potrzeba rekonstrukcji postaci. I to było moje osobliwe zlecenie. Miałam też poprawić kamień. Zażyczono sobie, aby rysunki były kolorowe, co podniosło skalę trudności.
Jak sobie poradziłam z tym wszystkim - widać poniżej.
Dzieci odzyskały twarze i szczegóły stroju. Na ile są podobne do autentycznych osób, tego już nikt mi nie powie...