środa, 13 sierpnia 2014

Krzesełko do kuchni.



Teraz to już nie przepuszczę żadnemu sprzętowi, który utracił blask nowości. To samo dotyczy małego krzesełka z Ikei, które choć pomyślane było dla dziecka, służyło mi całe studia, jako siedzisko przy ławie, gdzie się uczyłam i pisałam. Ot, skromne stanowisko pracy dla drobnej osoby, w jeszcze skromniejszym wtedy metrażu.



Lecz w nowym mieszkaniu, gdy przestrzeń mi się szczęśliwie powiększyła, a krzesełko wywędrowało do kuchni, uznałam, że to miejsce wymusza nowy "look". Oto i on. Oraz krok, po kroku - rejestracja "ukuchenniania" wizerunku zmęczonego mebla.
Najpierw lakierobejca, żeby ocieplić przyszarzałe jasne drewno.




A później poranne godziny cięcia, naklejania i nakładania kolejnych warstw lakieru, aby mebelek miał gładką powierzchnię. Tak upłynęły mi ostatnie, gorące dni... Zawsze lepsze to, niż bezradne myślenie o kolejnej, chorej kici i innych bolesnych, nie tylko w przenośni, sprawach.





I jak? Anonimowy i bezosobowy byt z Ikei, ma wreszcie własny charakter podporządkowany typowi pomieszczenia, w którym przyszło spędzić mu, mam nadzieję, jeszcze długie lata :-).







A to już deseczka, łącząca siedzisko z oparciem:

I przednia noga:



niedziela, 10 sierpnia 2014

Miniaturowa półka - eksperyment z nudów.


Szkoda mi było wyrzucić i może czasu miałam chwilowo zbyt dużo... Koniec końców, miniaturowa półka w kuchennym stylu, zdolna pomieścić zaledwie 3 - 4 naczynka na przyprawy, lub 3 - 4  ozdobne świeczniki, stała się dla mnie polem do eksperymentalnego popisu, jak zamiast papierowych serwetek, wykorzystać do sztuki dekupażu, jedwabną chusteczkę.




Nie byłam pewna, czy się uda, ale jednak!
Jedwab przylgnął gładko i nie wymagał wcale więcej warstw lakieru niż papier.
Dobrze sprawdziły się po raz drugi, ludowe wycinanki...




Najciekawszy jednak efekt, przyniosło połączenie obu faktur i wzorów:


Grubszy papier wraz z materiałem, utworzył przestrzenną kompozycję w ludowym stylu. I nawet jeśli moje mieszkanie poradziłoby sobie świetnie bez tej półki, twórczy eksperyment - dał sympatyczny efekt ;-)

piątek, 8 sierpnia 2014

Indyjska kotara z bawełnianego szala.



No, dobra. Może Ameryki nie odkryłam, ale co się nasiedziałam nad tym przedsięwzięciem, to tylko mój chory kręgosłup wie... Zresztą nie miałam tu wielkich ambicji. Priorytetem była jak najniższa cena całości i potrzeba delikatnego oddzielenia salonu od przedpokoju. Głupio się czułam, gdy mój listonosz, kochany wprawdzie facet, zawsze widział, czy danego dnia mam porządek, czy stan odmienny od wzorcowego. A, że w tym pomieszczeniu nadal śpię, choć od dawna już snuję plany o zrobieniu w nadprogramowym pokoju sypialni, rzecz się jeszcze skomplikowała. Uznałam, że lepiej będę się czuła sama ze sobą w oddzielonej przestrzeni. Drzwi poprzedni lokatorzy usunęli - zresztą za aż taką granicą nie tęskniłam. Myślałam o czymś ażurowym: jakichś frędzelkach, lub sznurach korali. Pierwsze odpadło ze względu na koty, drugie z powodu kosztów. Wytypowałam indyjski szal z w miarę cienkiej bawełny.
Sęk w tym, że przedpokój mam w fioletach i seledynie, a salon groszkowy ze złotem i ciemnym brązem. Długo patrolowałam wszelkie sklepy, ale hybrydy nie znalazłam. Postawiłam na spokojny fiolet, bo straciłam cierpliwość do dalszych poszukiwań.    




Dość szybko znalazłam adekwatne cekiny do ozdoby, w szwedzkim sklepie w centrum stolicy (ul. Nowy Świat). Wielkie i fantazyjne - w cenie 9,99 raptem, za potężną paczkę.




Uznałam ze strona salonowa będzie tylko ze złotymi, a ta od przedpokoju - fioletowa z małym dodatkiem złota.




Ochoczo rzuciłam się do pracy, ale po 3. porankach w loggi z igłą i nitką, szybko straciłam zapał. Zaczęłam od przeszycia drobnym ściegiem góry szala, aby móc bezproblemowo przeciągnąć jego środkiem dowolny sznurek. Cekiny zaś, starałam się naszywać dwustronnie, by żadne "duchy" mi nie prześwitywały nadmiernie i już samo to podniosło trochę skalę trudności. Do tego mega-supły, żeby cekiny po kilkukrotnym poruszeniu kotarą nie wylądowały na podłodze. Wrrrr. Musiałam zrobić sobie przerwę.




Dopiero gdy dokończyłam inne, milsze dzieła, poniekąd w amoku rutyny, wróciłam i do kotary. Z takim oto skutkiem :-) :

Strona przedpokojowa:



Strona salonowa:



środa, 6 sierpnia 2014

Legionowski pchli targ - rok później.


Tak. Prawie rok upłynął od mojej ostatniej wizyty na legionowskim pchlim targu. Po pierwszych zachwytach nad powstaniem takiego miejsca w moim małym mieście, przyszło chyba rozczarowanie asortymentem i rozminięciem się z pierwotną ideą Rupieciarni. A może po prostu, miałam dużo ważniejszych spraw na głowie... W każdym bądź razie, w minioną niedzielę postanowiłam zajrzeć na plac targowy, żeby przekonać się, czy "pchełka" jeszcze w ogóle istnieje.
Jest, owszem, choć z daleka niewiele widać za ogrodzeniem zawieszonym używaną odzieżą.


Ale jak dawniej, w pierwszą i ostatnią niedzielę każdego miesiąca, może przyjść na pchlarza każdy, kto chce się pozbyć niepotrzebnych mu już przedmiotów.
Afrykański upał sprawił, że zbyt wcześnie tam zawitałam. Sprzedawcy dopiero rozkładali swoje kramy w drugiej części placu.


Właściwie wpadłam tam spontanicznie, z braku lepszego pomysłu, jak wykorzystać wczesny ranek, by nie było rutyny i żeby złapać coś z dnia, który później rozgrzeje się jak piec hutniczy.
Po roku nie kojarzyłam już większości twarzy, choć asortyment nie zmienił się od mojej ostatniej wizyty. No, może tylko zubożał jeszcze. Tylko jedno stoisko z książkami, jedno z drobiazgami dla maluchów, jedno z wybawionymi Barbie w cenach wyższych niż na Allegro. Później dołączyły dziewczyny z płytami cd i dvd, gdzie kupiłam za 7 zł nowy film - ciekawą produkcję familijną: "Artur i Minimki". Jedyną ożywczą enklawę niebanalnego asortymentu stworzyła młoda kobieta z rękodziełem: bibeloty - dekupaż oraz filcowane kwiaty, przyciągały uwagę na pustyni używanej odzieży, która do znudzenia zajęła prawie całą pierwszą część targu.
Dziwnym trafem, wynalazłam tam prawdziwą egipską rzeźbę z ciężkiego, czarnego kamienia - żaden tam chiński odlew, których pełno nawet w sercu kraju Faraonów.
Koszt: 10 zł.








Na jedynym stoisku z drobiazgami, zrobiłam 2 zakupy po złotówce:
Para kolczyków, które wykorzystam jako zawieszki, bowiem w moim wieku noszę już trochę poważniejszą biżuterię ;-) i psia zawieszka do kluczy:




Ale złóżmy tę posuchę asortymentu na karb wczesnej godziny i sezonu wakacyjnego...
Miałam wrócić do stoiska z rękodziełem, zagadać autorkę, ale zabrakło mi entuzjazmu i siły, a później młodej artystki już nie widziałam.


Na drugiej części była za to uczta dla oczu - podwójne, ogromne stoisko z drobnymi antykami, głównie porcelaną. Chciałoby się takich rzeczy znacznie więcej, a już na pewno więcej tych z naszych szuflad, skrytek i stryszków...